I właśnie stało się. Ostatni bank zrezygnował z udzielania kredytów w szwajcarskiej walucie. Regulatorzy mogą odtrąbić zwycięstwo, akcja zapoczątkowana kilka lat temu, a nagłośniona zwłaszcza po upadku amerykańskiego banku Lehman Brothers, gdy z miesiąca na miesiąc osoby zadłużone we frankach odczuły gwałtowny skok wartości rat, właśnie się zakończyła.
ikona lupy />
Mnie jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że całe to przykręcenie kredytowego kurka było lekko na wyrost i nie ma do końca uzasadnienia. Bo jak pokazują różne badania, kredyty w szwajcarskiej walucie psują się najrzadziej – spłacane są bardziej regularnie niż złotowe. Nic dziwnego, zdecydowana większość kredytów zaciągniętych w szwajcarskiej walucie, nawet gdy frank kosztował mniej niż 2,5 zł, ma niższy koszt obsługi od wziętych w tym samym czasie i na taką samą kwotę w złotych.
Czy więc rzeczywiście konieczna była ich całkowita eliminacja? Owszem, wiem, że jest też drugi problem – niezwiązany z samą spłatą kredytów, ale dotyczący banków i ich kłopotów z pozyskiwaniem środków w walutach. Jednak i tu jest rozwiązanie. Pomocną dłoń mógłby wyciągnąć choćby bank centralny, który w razie potrzeby byłby gotów udzielać instytucjom potrzebującym akurat zastrzyku zagranicznego pieniądza pożyczek na zasadach rynkowych. Tak też zresztą robił w okresie, kiedy rynek międzybankowy zamarł po upadku Lehman Brothers.
Konsekwencje zniknięcia kredytów w popularnych CHF-ach są poważne. Przeciętna, średnio zarabiająca rodzina nie ma już możliwości zaciągnięcia tańszej niż w złotych pożyczki. Tymczasem przy obecnym kursie franka, którego cena wynosi 3,4 zł, i biorąc pod uwagę prognozy zapowiadające umocnienie złotego w dłuższym terminie, kredyt w szwajcarskiej walucie byłby jeszcze mniej uciążliwy i tańszy niż dotychczas.
Wygląda na to, że regulatorzy po prostu postanowili uniknąć ryzyka bankructwa banków, ograniczając kredytobiorcom możliwość wyboru i kosztem ich portfeli.