Zasady gry rządzące rynkiem energii mogą się okazać drugim obok wolności przepływu ludzi najsłabszym ogniwem integracji Europy.
Nowe połączenia umożliwiające zwiększenie eksportu prądu i negatywny wpływ Unii Europejskiej sprawiły, że norweski rynek energii stał się dysfunkcjonalny, a ceny prądu – wysokie i niestabilne. Tak przynajmniej uważa Partia Centrum, która w zeszłym tygodniu zerwała koalicję z Partią Pracy. Norwegia, która cieszy się na co dzień jednymi z najniższych cen energii w Europie, doświadczyła w tym sezonie kilku fal podniesionych cen w czasie, gdy kontynent zmagał się z obniżoną produkcją źródeł słonecznych i wiatrowych. W grudniu w południowych partiach kraju kilowatogodzina prądu kosztowała momentami ponad 13 koron (ekwiwalent ok. 1,12 euro).
Do końca kadencji socjaldemokraci premiera Jonasa Gahra Størego będą rządzili samodzielnie bez większości. A ceny energii już stają się głównym tematem kampanii przed wrześniowymi wyborami.
Norwegia nie jest członkiem UE, ale należy do Europejskiego Obszaru Gospodarczego. Dzięki potężnym zasobom energetyki wodnej oraz złożom ropy i gazu na Morzu Północnym odgrywa ważną rolę dla bezpieczeństwa energetycznego całej Europy. – Ograniczenie udziału Norwegów we wspólnym rynku energii to groźna perspektywa, bo to kraj, który ma fundamentalny wkład w bezpieczeństwo dostaw. Poza tym ich wyjście z rynku mogłoby spowodować reakcję łańcuchową – mówi nam osoba z polskiego rządu.
Oslo nie słucha Brukseli
Rozbicie koalicji nie oznacza, że Oslo przyjmie kurs na ocieplenie stosunków z UE. Tuż po odejściu Partii Centrum mniejszościowy gabinet ogłosił, że biorąc pod uwagę niestabilną sytuację na rynkach europejskich, rezygnują z nowych połączeń infrastrukturalnych z systemem kontynentalnym – wszelkie plany w tej dziedzinie mają być odsunięte co najmniej do 2029 r. Dalszym analizom ma być ponadto poddana kwestia wymiany wysłużonych kabli łączących Norwegię z Danią. Eksploatacja dwóch z czterech linii o łącznej mocy 500 MW powinna się zakończyć w latach 2026 i 2027. Norwegowie chcą bliższej integracji, ale w węższym gronie krajów nordyckich. Nie zamierzają natomiast wprowadzać w życie „kontrowersyjnych regulacji” forsowanych przez Brukselę.
Chodzi o, w krajach unijnych nieco już zapomniany, czwarty pakiet energetyczny (od czasu jego przyjęcia większość aktów znowelizowano w ramach kolejnego, lepiej znanego pakietu Fit for 55), na którego wdrożenie przez Norwegię naciska Komisja Europejska. To właśnie on okazał się gwoździem do trumny koalicji. Socjaldemokraci przez prawie dwa lata szukali kompromisowego sposobu na jego wdrożenie. Centryści pozostali jednak na stanowisku, że już implementacja w poprzedniej dekadzie III pakietu była błędem, który – wraz z budową połączeń z Brytyjczykami i Niemcami – przyczynił się do wzrostu cen energii dla norweskich odbiorców.
Możliwości odstąpienia od implementacji europejskiego prawa wciąż nie widzi tymczasem Bruksela, która, według naszych ustaleń, bynajmniej nie chce w tej sprawie spuszczać z tonu. Od źródła w dyplomacji słyszymy, że KE w dalszym ciągu domaga się, by wszystkie kraje partycypujące we wspólnym rynku bezzwłocznie rozpoczęły wdrażanie Europejskiego Zielonego Ładu, włącznie z Fit for 55. Z punktu widzenia Komisji opóźnienia stawiają pod znakiem zapytania integralność rynku i równość reguł gry.
Nie tylko Norwegia
Tym razem napięcia wokół unijnego rynku nie da się jednak sprowadzić do wewnętrznej polityki norweskiej i tradycyjnie obecnego na scenie politycznej tego kraju eurosceptycyzmu. Wahania cen, jakie dotykają Europę w okresach bezwietrznych i pochmurnych, których efekt wzmocniła w tym sezonie trudniejsza sytuacja na rynku gazu, sprawiły, że głosy wzywające do „odzyskania kontroli” nad rynkiem energii pojawiły się także wewnątrz UE. W kulminacyjnym momencie grudniowej wiatrowo-słonecznej flauty szwedzka minister energii Ebba Busch wyznała, że jest wściekła na Niemców za wygaszenie atomu i negatywny wpływ, jaki ich niestabilny system wywiera na kraje sąsiednie.
Propozycje opuszczenia wspólnego rynku energii jak bumerang wracają także we Francji, która dzięki elektrowniom jądrowym jest kolejnym obok Nordyków wielkim stabilizatorem systemu. Zastąpienia nieskrępowanego handlu energią między krajami wspólnoty przewidywalnymi przepływami opartymi na dwustronnych lub wielostronnych kontraktach, krajowych mechanizmów kształtowania cen oraz odejścia od zasad unijnego systemu merit order, zgodnie z którymi wyznacza ją koszt wytwarzania w najdroższym w danym momencie źródle wytwórczym (zwykle są to jednostki gazowe), domaga się Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen i Jordana Bardelli. Unijnego rynku energii nie oszczędzają też środowiska radykałów z lewej strony spektrum, w tym Francja Niepokorna Jean-Luca Melenchona oraz drugi co do wielkości francuski związek zawodowy CGT, postulujące powrót do szeroko stosowanych cen regulowanych poprzez taryfy.
Niepokój w związku z coraz większymi wahaniami cen artykułują też m.in. kraje południowo-wschodniej części kontynentu, które proponują przy tym jednak zupełnie inne recepty. Np. według premiera Grecji, która w ostatnich miesiącach inicjowała szereg stanowisk w sprawie sytuacji na wspólnym rynku energii (część wspólnie z Bułgarią i Rumunią), do ustabilizowania sytuacji konieczna jest ściślejsza koordynacja, integracja i nadzór nad europejskimi rynkami. Kyriakos Mitsotakis podkreśla jednocześnie, że rynek energii UE stał się nadmiernie skomplikowany i nieprzejrzysty, sprawiając, że władze poszczególnych krajów członkowskich nie są w stanie wyjaśnić przyczyn zmiennej dynamiki cen swoim obywatelom.
– Wzrosło narzekanie na sąsiadów. Jednocześnie rządy mają coraz mniejsze pole manewru na arenie wewnętrznej, żeby dokonywać ustępstw i wypracowywać kompromisowe rozwiązania – komentuje jeden z częstych uczestników rozmów międzyrządowych na szczeblu unijnym.
Polska mierzy temperaturę
W styczniu sytuacja energetyczna była omawiana na spotkaniu unijnych ministrów finansów i gospodarki. Przyczynkiem do dyskusji był raport, który na zamówienie polskiej prezydencji opracował Międzynarodowy Fundusz Walutowy. A minister finansów Andrzej Domański przekonywał partnerów, że – choć integracja rynków nigdy nie jest procesem łatwym – w sytuacji, gdy ceny energii ciągną europejską gospodarkę w dół, nie ma dla niej alternatywy.
Jak słyszymy, napięcia między krajami członkowskimi wciąż są żywe. oraz większych napięć i coraz bardziej ograniczonego politycznego pola manewru poszczególnych rządów do ustępstw. – Jakiekolwiek ograniczenie udziału Norwegów we wspólnym rynku energii to groźna perspektywa, bo to kraj, który wszystkim pomaga – ma fundamentalny wkład w bezpieczeństwo dostaw UE. Poza tym ich „wyjście” z rynku mogłoby spowodować reakcję łańcuchową – mówi DGP urzędnik.
Jednym z tematów, który – według ustaleń DGP – stara się włączyć do dyskusji Warszawa jest rozwój rynku mocy. To mechanizm opłacania gotowości do dostarczania energii w razie potrzeby, służącego przede wszystkim do wspierania źródeł energii niezależnych od pogody oraz magazynów – jako narzędzia tworzenia zachęt dla inwestycji sprzyjających stabilizacji unijnego systemu energetycznego. – Ta dyskusja była po to, żeby „zmierzyć temperaturę” wśród krajów członkowskich. Na razie widzimy, że kilka stolic obudziło się, że mają problem z mocą. Co się z tego urodzi? Na razie trudno powiedzieć. Ale na pewno chcemy rozmowę na te tematy – połączenia międzysystemowe, rynek mocy, efektywność systemu z punktu widzenia wszystkich jego uczestników – kontynuować na kolejnych organizowanych przez nas spotkaniach, także w formacie ministrów energii – słyszymy od jednego z naszych rozmówców.
Równolegle prace nad mapą drogową na rzecz dostępnej cenowo energii prowadzi KE. Zakładany termin przyjęcia planu przez komisarzy to 26 lutego. Strategia Brukseli w tej dziedzinie ma się opierać m.in. na rozbudowie połączeń między państwami, zwiększaniu elastyczności po stronie odbiorców oraz niwelowaniu barier regulacyjnych i infrastrukturalnych dla dalszego rozwoju „konkurencyjnej, czystej energetyki”.