Patrzę na sukces rządu w rozmowach z Komisją Europejską i zastanawiam się, co znaczy dla zwykłych Kowalskich. Oto nie będzie dodatkowych opłat za auta spalinowe (ludzie nie lubią podatków), będą za to dopłaty do elektryków (ludzie lubią dotacje).

Nieoficjalne jeszcze kwoty są imponujące: kilkadziesiąt tysięcy dopłaty do aut wartych plus minus 200 tys. zł, a w przypadku używanych elektryków do 150 tys. Brzmi dobrze, prawda? Rząd chce przeznaczyć na program ponad 1 mld zł. To oznacza, że da się za to dofinansować jakieś 35 tys. samochodów pod warunkiem, że ktoś dołoży do nich ponad 100 tys. Kto tyle płaci za samochód? Bo przecież nie ci, którzy jeżdżą najstarszymi i najbardziej emisyjnymi modelami. Po Polsce jeździ dziś jakieś 20 mln samochodów biorąc pod uwagę wszystkie ich rodzaje; kolejnych 7 mln to auta wprawdzie zarejestrowane, ale poza tym słuch po nich zaginął. 35 tys. elektryków z dopłatą (nawet jeśli tylko część tych liczb to auta prywatnych osób) to więc nie tylko kropla w morzu potrzeb, lecz także pretekst, żeby postawić głośno pytanie – czy rzeczywiście ta potrzeba leży w autach, a nie w transporcie zbiorowym, i czy rząd promując elektryki, nie wylewa dziecka z kąpielą.

Średni wiek auta w Polsce to ponad 20 lat. Jeśli odliczyć 7 mln samochodów, po których nie ma śladu z dalszych kontroli, sprzedaży etc., to wciąż ponad 16 lat. To bardzo dużo. Zdaniem branży motoryzacyjnej (pisaliśmy o tym w czwartkowym wydaniu DGP) bez dopłat sprzedaż elektryków się nie upowszechni. Są też głosy, że oprócz dopłat potrzebne byłyby restrykcje podatkowe dla właścicieli najstarszych samochodów, żeby wymusić zmianę nawet nie na nowe, ale po prostu nowsze.

Rozumiem tę perspektywę – w transformacji transportu nie chodzi tylko o klimat, lecz także o biznes. Można sobie wyobrazić, co by się stało z francuskim czy niemieckim przemysłem motoryzacyjnym, gdybyśmy nagle doszli do wniosku, że w interesie klimatu (a więc co by nie mówić, nas wszystkich) sensowniejsze jest łożenie na gęsty, sprawny i terminowy transport zbiorowy. Albo inaczej: co by się stało z dilerami różnych marek i ich pracownikami, a często są to również silne firmy rodzinne, na których – jako państwu – powinno nam zależeć? Ale jednocześnie wybaczcie: perspektywę mam własną.

Bardzo chciałabym nie mieć samochodu, ale mam, choć przez większość czasu stoi pod blokiem. Szczęśliwie nie muszę dojeżdżać do pracy, mieszkam na prowincji, ale jednak w mieście, w którym wszystko jest i które bez większych problemów mogę przejść na piechotę. A na dodatek funkcjonuje tu w miarę sprawna komunikacja miejska z nowoczesnym taborem. Inaczej mówiąc: mieszkam na uprzywilejowanej prowincji, bo Polska tak nie wygląda. Gdybym chciała odwiedzić moją mamę, korzystając z transportu zbiorowego, to podróż na odcinku 100 km zajęłaby mi trzy dni, musiałabym jechać dwoma idealnie nieskomunikowanymi ze sobą pociągami, jednym busem, a 7 km musiałabym przejść na piechotę. Nie ma tu alternatywy dla samochodu i nie jest nią też elektryk, bo stacja ładowania jest na tym odcinku może jedna. Zresztą i tak nieważne, bo nigdy w życiu nie wydałabym 100 tys. na auto tylko po to, żeby całymi tygodniami stało pod domem. Jako osoba zajmująca się zawodowo ochroną środowiska nie jestem szczęśliwa z tego powodu, że w ogóle muszę mieć auto, ale zgadnijcie państwo, skąd w Polsce bierze się prąd do elektryków?

Oczywiście: tak nie będzie zawsze. I tych stacji ładowania będzie więcej, i tego zielonego prądu. Ale do tego czasu z elektryków kupionych z dopłatą będą już wyciągane akumulatory po to, żeby odzyskać z nich lit. A pociągu ani autobusu jak nie było, tak zapewne nie będzie, bo przecież dalej stawiamy na transport indywidualny, prawda? Tak przynajmniej czytam to zwycięstwo PR-owe w rozmowach z Komisją. Wbrew opinii branży uważam jednak, że progresywne opłaty dla najstarszych aut spalinowych są sensownym rozwiązaniem, bo ich funkcja nie polega przecież na tym, żeby stymulować branżę, tylko na tym, żeby ktoś, kto tym swoim starym autem jeździ do sklepu dwa skrzyżowania dalej, trzy razy się zastanowił. I to też robi różnicę.

Kiedy jadę moją starą skodą te 100 km, po drodze mijam przystanki, na których nikt nie czeka, bo nie ma po co, i dworce, które – naprawdę! – zostały wyremontowane w ostatnich latach, ale nie zatrzymuje się tam już żaden pociąg. ©℗