Elektrownię atomową w Koninie miały budować dwie firmy: największa z państwowych spółek energetycznych, Polska Grupa Energetyczna, i ZE PAK, największy w branży podmiot prywatny. Projekt – nie ma co do tego wątpliwości – miał polityczny parasol Jacka Sasina, do niedawna ministra aktywów państwowych.

Kiedy władze PGE przekazały swoim partnerom z koncernu kontrolowanego przez Zygmunta Solorza, że przedsięwzięcie może zostać przez rząd zamrożone, wśród komentatorów rozgorzała debata. Niektórzy obwieścili triumfalnie koniec projektu Sasina. Część załamała ręce nad wygaszaniem przez rząd Tuska strategicznego projektu zainicjowanego przez poprzedników.

Czy projekt koreańskiej elektrowni w Koninie ma wady założycielskie? No jasne. Nie ma co się oszukiwać, że jednym z fundamentów tej konstrukcji nie był polityczny deal między wpływowym politykiem a medialnym oligarchą. W realiach wysokiej polaryzacji trudno było liczyć na bezproblemową kontynuację takiego przedsięwzięcia. Ale dodajmy też, że budowa elektrowni jądrowej w tym miejscu ma uzasadnienie z punktu widzenia krajowego systemu energetycznego (inwestycja została uwzględniona w ostatnim projekcie planu rozwoju Polskich Sieci Elektroenergetycznych). A na terenach wielkopolskiego zagłębia upatruje się w tej inwestycji jednego z elementów sprawiedliwej transformacji. Zdaniem części ekspertów wartością jest też obecność w Polsce koreańskiego dostawcy technologii jądrowych. Koreańczycy budowali w ostatnich latach sporo nowych reaktorów.

W branży nie brakuje też głosów, że obecność KHNP może być mobilizująca dla amerykańskich partnerów „rządowej” elektrowni jądrowej na Pomorzu. A dla jego politycznych nadzorców w Polsce – stanowić kartę przetargową przy negocjacjach kontraktu na budowę z Amerykanami. Inni – na czele z Maciejem Bando, pełnomocnikiem rządu ds. strategicznej infrastruktury energetycznej – w relacjach między koncernami z Korei i USA widzą głównie minusy. Chodzi o spór do prawa do eksportu technologii, który toczy się w międzynarodowym arbitrażu. Westinghouse – partner technologiczny Polskich Elektrowni Jądrowych z Choczewa – uważa, że dysponuje prawami do niektórych rozwiązań technologicznych stosowanych przez Koreańczyków, a w związku z tym eksport reaktorów APR-1400 wymaga wyrażenia zgód przez sam koncern oraz administrację USA. Strona koreańska stoi na stanowisku, że rozwiązania, o których mowa, podlegały tak daleko idącym modyfikacjom, że nie może być mowy o kwestionowaniu własności intelektualnej. Rozstrzygnięcie powinno zapaść mniej więcej do końca przyszłego roku.

Czy zatem ryzyko jest na tyle duże, by mrozić cały projekt na początkowym etapie? Bo trzeba też przyznać, że polski inwestor jest na samym początku formalnej ścieżki budowy. Ale nie jest tak, że nie ma żadnych osiągnięć. W ciągu niespełna dwóch lat od podpisania listu intencyjnego z Koreańczykami i w rok od utworzenia spółki celowej przez PGE i ZE PAK przedsięwzięcie ma wybraną lokalizację i technologię. Spółka uzyskała zielone światło od polityków – decyzję zasadniczą resortu klimatu po pozytywnych opiniach m.in. od resortu aktywów państwowych i Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Przeprowadzono wstępne analizy warunków geotechnicznych, sejsmicznych i środowiskowych, a dalsze badania terenu są w toku. Wynegocjowano z KHNP kontrakt na wykonanie studium wykonalności, który miał być najważniejszym krokiem na drodze do zawarcia kolejnych wiążących umów. Ściągnięto fachowców, na czele z Tomaszem Nowackim, b. wieloletnim dyrektorem rządowego Departamentu Energii Jądrowej i jednym z twórców obowiązującego prawa atomowego, od niedawna prezesem PGE PAK. Jak na niecałe dwa lata – nie jest to zły bilans. Zwłaszcza jeśli przypomnieć sobie trudne początki programu rządowego. Sam proces wyłaniania preferowanej lokalizacji elektrowni – która ostatecznie ma stanąć w gminie Choczewo – zajął ponad dekadę. Niewiele lepiej wygląda jak na razie proces przygotowań do budowy drugiej elektrowni przewidzianej w programie rządowym. Dla EJ2 – jak określa się ją w tym dokumencie – formalnie nie wyselekcjonowano choćby preferowanych lokalizacji.

W przypadku elektrowni planowanej w Choczewie mamy jasność: horyzont ambicji wyznacza dziś wylanie pierwszego betonu jądrowego w 2028 r. i ukończenie budowy siedem lat później (co oznacza de facto ujawnienie już istniejących w projekcie, odziedziczonych po poprzednikach, opóźnień i deklarację jego kontynuacji w dotychczasowym kształcie). O kolejnej jednostce, którą miałyby budować Polskie Elektrownie Jądrowe wiemy, że nic nie wiemy, a terminy zapisane w dotychczasowym programie – z zamknięciem kluczowych procedur środowiskowych i lokalizacyjnych w perspektywie czterech lat – przestają być już nawet odległym punktem odniesienia.

Projekt PGE PAK to na tym tle konkret. Wynegocjowana już umowa o przeprowadzeniu studium wykonalności stała się jednak największą ofiarą obecnego zamieszania. To zbyt mało, by mówić o zaawansowanym stadium projektu, ale za dużo, by nie traktować go jak rzeczywistego zasobu. I jego przecież – rzecz jasna, jeśli ma się dobre argumenty – można się też pozbyć. Ale w realiach transformacyjnego zapóźnienia i ryzyk, jakie wiążą się z dekarbonizacją szokową i chaotyczną, warto mieć w zanadrzu coś w zamian.

I jeszcze jedno: nie bądźmy hipokrytami. Nie oszukujmy się, że ci, co przyszli po październikowych wyborach, projektu PGE PAK nie chcą kontynuować dlatego, że się brzydzą szemranymi relacjami na styku polityki i biznesu. Jeśli nie urodzili się wczoraj, to te bagniste rewiry nie są dla nich terra incognita. Deal z właścicielem Polsatu jest im po prostu niepotrzebny, bo otoczenie medialne dla dzisiejszego obozu władzy jest względnie komfortowe. Z punktu widzenia pisowskiej „oblężonej twierdzy” Solorz jawił się jako potencjalnie atrakcyjny sojusznik. Dla obecnej koalicji – to gracz mało przewidywalny, na którym trzeba wymusić albo lojalność, albo wycofanie się z gry. Energetyka to strategiczna infrastruktura państwa, a jednocześnie biznes dla niektórych. O moralną czystość i transparentność w takich warunkach trudno, co nie znaczy, że atom nie jest w naszym interesie. ©℗