Mało która branża – z własnej winy – budzi taką niechęć. Nic dziwnego, że propozycje PiS dotyczące „ucywilizowania” elektrowni wiatrowych cieszą się wielką popularnością.
Statystycznie co trzeci rolnik w Polsce żyje nie z uprawy pszenicy czy hodowli bydła, ale z dzierżawy ziemi pod elektrownię wiatrową. I co trzeci mieszkaniec gminy wiejskiej jest skazany na obecność gigantycznych konstrukcji tuż koło domu, bo samorząd sam, bez konsultacji, podjął decyzję o dzierżawie.
W praktyce jednak za zgodami na dzierżawę płynie strumień pieniędzy. I wcale nie do kieszeni rolników, lecz w trzech czwartych przypadków – do lokalnych władz. I chociaż oficjalnie nikt tego nie potwierdzi, wiatrowa korupcja na wsiach jest na porządku dziennym. – Ludzie to widzą. I nie godzą się, by za ojcowiznę ktoś dorobił się nowego samochodu lub wysłał dzieciaka na studia do stolicy – mówi jeden z mieszkańców wiatrowej gminy w okolicach Poznania. – Rolnicy dostali po ochłapie za podpisanie umowy. Nie mówię, że zarabianie na wiatrakach jest złe. Ale dlaczego nie mogą skorzystać na tym wszyscy?
I chociaż branża wiatrowa stanowczo odcina się od różnego rodzaju pośredników, którzy przemierzali Polskę wzdłuż i wszerz, oferując bonusy w zamian za wyłączność na dzierżawę ziemi, to z roku na rok czystość energii z wiatraków staje pod coraz większym znakiem zapytania.
Korupcja od prawa do lewa
Przeciwnicy elektrowni wiatrowych wskazują, że hałasują one, powodują choroby i negatywnie wpływają na hodowlę zwierząt. Zwolennicy wiatraków odbijają piłeczkę. Że są ekologiczne, że są najlepszym możliwym odnawialnym źródłem energii (OZE). Energetyczną przyszłością Polski.
Z danych Urzędu Regulacji Energetyki wynika, że polskich wiatraków jest w sumie 981, najwięcej w województwie kujawsko-pomorskim, łódzkim i wielkopolskim, o łącznej mocy 4117,4 MW. Dla porównania Elektrownia Bełchatów bazująca na węglu brunatnym ma dopuszczalną moc 5298 MW, co daje jej 25. miejsce na świecie i niechlubny przydomek największego emitenta dwutlenku węgla w Unii Europejskiej.
Inne dane, podawane przez samą branżę wiatrową, mówią jednak o wiatrowej mocy – przekraczającej nawet 5400 MW. Im większa moc, tym większy zysk dla branży wiatrowej. I doskonałe pole do nadużyć. Tak duże, że elektrowniami wiatrowymi zainteresowała się w końcu Najwyższa Izba Kontroli. Po analizie pracy elektrowni w latach 2009–2014 inspektorzy nie pozostawili złudzeń, oficjalnie twierdząc, że na „wiatrakowych polach” często dochodzi do zjawisk korupcyjnych i urzędniczej patologii.
NIK wykazała, że władze gmin decydowały o lokalizacji farm wiatrowych, ignorując społeczne sprzeciwy, a budową zainteresowani byli zwłaszcza wójtowie, radni i burmistrzowie, na których ziemi farmy powstały. Co więcej, zgody gmin na lokalizacje w większości przypadków uzależnione były od sfinansowania przez inwestorów dokumentacji planistycznej lub przekazania na rzecz gminy darowizn. Tymczasem, zgodnie z przepisami, tego rodzaju wydatek powinien być pokryty z budżetu gminy. W przeciwnym razie mamy do czynienia z korupcją i niedopuszczalnym lobbingiem.
Inspektorzy NIK jednoznacznie stwierdzili, że w żadnej ze skontrolowanych gmin, nawet w sytuacji licznych protestów mieszkańców, nie odbyło się referendum, a decyzje podejmowane były przez samych radnych wyłącznie na sesjach rad gmin. I tak np. w gminie Kleczew (woj. wielkopolskie) dwie elektrownie wiatrowe zostały wybudowane na gruntach zastępcy burmistrza oraz osoby blisko z nim spokrewnionej. Podobna sytuacja miała miejsce w gminie Laszki (woj. podkarpackie) czy Ciepłowody (woj. dolnośląskie). – Łamanie przepisów samorządowych, zasad dobrosąsiedzkich i środowiskowych w przypadku elektrowni wiatrowych to niemal norma – mówi jeden z pracowników urzędu gminy w woj. kujawsko-pomorskim. – Za bardzo nikt się nawet z tym nie kryje. Panuje totalna samowola. Co chwila widywaliśmy różnego rodzaju biznesmenów, którzy lobbowali u przewodniczących gminy.
Bliskie spotkania wietrznego stopnia
Na początku lutego wokół wiatraków zaczęły się gromadzić gradowe chmury. Przez projekt ustawy o inwestycjach w zakresie elektrowni wiatrowych proponowany przez Prawo i Sprawiedliwość. Spisane zmiany dotyczą m.in. wymaganych minimalnych odległości wiatraków od strefy zamieszkania, ich maksymalnych wysokości oraz kontroli przeprowadzanych przez Urząd Dozoru Technicznego. Co paragraf, to zawrót głowy dla wszystkich egzystujących dzięki wiatrakom oraz radość w sercach tych, którzy od lat próbują się wiatraków z ziemi polskiej pozbyć. Emocji powstrzymać się nie da. Po jednej stronie jest płacz i zgrzytanie zębów, a po drugiej – zaciskanie kciuków.
– Ustawowe opowiedzenie się za zmianami dotyczącymi elektrowni wiatrowych z jednej strony przysporzy nowych wyborców, z drugiej będzie oznaczało wykopanie topora wojennego z majętną branżą wiatrową. I zakręcenie korka z dopływem gotówki – mówi jeden z walczących z wiatrakami mieszkańców gminy w województwie pomorskim. – Z drugiej strony nikt nie wie, ile osób zarobiło na wiatrakach w mniej uczciwy sposób. Tak naprawdę, gdyby można było to sprawdzić, połowa miałaby sprawy karne.
PiS chce, by wiatraki nie mogły powstawać w mniejszej odległości od budynków mieszkalnych, niż wynosi 10-krotność wysokości wiatraków wraz z wirnikiem i łopatami. W praktyce oznacza to 1,5–2 km. Dokładnie tyle samo będzie wymagane w przypadku graniczenia farm wiatrowych z parkami narodowymi, rezerwatami, parkami krajobrazowymi, obszarami Natura 2000 oraz leśnymi kompleksami promocyjnymi. Gdyby w tej chwili sprawdzić określony przepisami odstęp między wiatrakiem a budynkiem mieszkalnym, lasem czy innym kompleksem natury, okazałoby się, że co drugi powinien zostać rozebrany.
Wprawdzie już działających wiatraków nikt rozbierać nie chce, to jednak zwolennicy wiatraków alarmują, że ustawa zablokuje możliwość ich rozbudowy, a tym samym doprowadzi je do bankructwa. – Dopuszczalne będą jedynie remont i eksploatacja, a to prosta droga do likwidacji farmy i ubóstwa – alarmują z kolei mieszkańcy gminy w województwie kujawsko-pomorskim, w którym zlokalizowanych jest najwięcej elektrowni wiatrowych w Polsce. – Dodatkowo zezwolenia na eksploatację wiatraków mają być ważne maksymalnie dwa lata. Żeby je przedłużyć, trzeba będzie opłacić kosztowne kontrole – dodają. Koszt takiego pozwolenia ma wynosić 1 proc. wartości elektrowni (średnio 70 tys. zł). Do tego dochodzi podatek VAT, który trzeba płacić za dzierżawę gruntu. Obecnie Urząd Dozoru Technicznego kontroluje suwnice i podesty ruchome w turbinach wiatrowych, za co pobiera jedynie 450 zł.
Największe obawy budzi jednak plan, by zgodę na utworzenie elektrowni wiatrowej wydawał wyłącznie wojewoda, a każda elektrownia wiatrowa była usytuowana na podstawie planu zagospodarowania przestrzennego. Skończą się więc decyzje wydawane lekką ręką przez wójtów i radnych, nad którymi za bardzo nikt nie miał kontroli. – Ukróci to wszechobecną korupcję przy lokalizacjach i łamanie zasad społeczności. Nie może tak być, że wójt odralnia ziemię i wydzierżawia ją pod elektrownię, a za to dziwnym zrządzeniem losu kupuje sobie niedługo potem nowy traktor. Tak się dzieje od lat. Od lat alarmowaliśmy rozmaite służby i urzędy, bez żadnego odzewu – denerwuje się Zbigniew, rolnik z woj. zachodniopomorskiego.
Jeśli zmiany wejdą w życie, w planie miejscowym będzie też określona maksymalna wysokość wiatraka, co oznacza m.in., że cały wiatrak stanie się de facto budynkiem, a nie jak do tej pory tylko częścią budowlaną i techniczną. Dzięki temu w przypadku jakiejkolwiek awarii będą do niego stosowane przepisy dotyczące katastrof budowlanych. To byłby dobry ruch, bo jak podkreślają przeciwnicy wiatraków, coraz częściej zdarzają się złamania masztów, urwania śmigieł, a nawet całych kilkudziesięciotonowych rotorów, oraz pożary i wycieki olejów.
Mafijne układy
O przypadkach przejęć ziemi za pieniądze pisały m.in. lokalne „Pałuki i Ziemia Mogileńska”. W artykule „Wiatraki: próba korupcji” gazeta opisała próbę wymuszenia umowy na wyłączność przy budowie wiatraków na terenie gminy Jeziora Wielkie. W przypadku braku zgody wójta podpisane wcześniej umowy przez rolników miały zostać odsprzedane zachodniej firmie. Tym samym inwestor z Zachodu dostałby 50 proc. dofinansowania, a wszystkie pieniądze z obrotu wywędrowałyby poza Polskę, a na pewno poza portfel wójta i gminy. Wójt odmówił. Wybuchł lokalny skandal, pojawiły się zarzuty korupcji i prób szantażu.
Niedługo potem Centralne Biuro Antykorupcyjne zainteresowało się wiatrakami w Przerośli, gminie na Pojezierzu Zachodniosuwalskim. Tamtejszemu wójtowi zarzucono, że przekroczył granice dopuszczalnego sponsoringu, podpisując umowy darowizny z firmami stawiającymi farmy wiatrowe. Wójt tłumaczył się, że sam nie wziął do kieszeni ani grosza, a zyskała jedynie gmina.
Krzysztof M. Kaźmierczak w „Głosie Wielkopolskim” pisał, że elektrownie wiatrowe to wymarzony kąsek dla paramafijnych rozrachunków i pole do nadużyć. W opracowaniu sprzed 16 lat, przygotowanym przez Europejskie Centrum Energii Odnawialnej, wiatraki były na ostatnim miejscu wśród odnawialnych źródeł energii. Wszystko jak za dotknięciem różdżki zmieniło się, gdy wprowadzono preferencje finansowe dla firm inwestujących w elektrownie wiatrowe. Wśród korzyści, które przepisy gwarantują obecnie inwestorom, są m.in. 50-proc. ulgi w opłatach za przyłączenie elektrowni wiatrowych. Co więcej, firmy z branży wiatrowej nie tylko mają zagwarantowany ustawowo zakup prądu, ale też nie muszą ponosić kosztów rozbudowy sieci energetycznej. Wszystko to sprawia, że wiatraki wciąż są niezłym biznesem dla koncernów, a wszędzie tam, gdzie chodzi o pieniądze, pojawiają się nadużycia. Kaźmierczak podaje m.in przykład z Dusznik, gdzie inwestor sam zapłacił 148 tys. zł za plan zagospodarowania uwzględniający budowę farmy 64 wiatraków. Plan udało się zablokować, a kontrola regionalnej izby obrachunkowej wykazała, że władze gminy złamały prawo, zgadzając się na sponsorowanie planu zagospodarowania.
Przypadki korupcji, zdaniem przedsiębiorców z branży wiatrowej, są jednak sporadyczne i mają miejsce jak w każdej innej dziedzinie gospodarki. Za to projekt ustawy blokującej inwestycje i rozwój elektrowni wiatrowych w Polsce jest bezprecedensowy w skali świata. – Za pomocą jednej ustawy posłowie doprowadzą do końca energetyki wiatrowej w Polsce. Tak restrykcyjne normy nie obowiązują w żadnym unijnym kraju – przekonuje Wojciech Cetnarski, prezes Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej. – Wiele z istniejących farm wiatrowych, obłożonych czterokrotnie większymi podatkami oraz radykalnie zwiększonymi kosztami funkcjonowania, będzie bankrutować. Dalszy rozwój energetyki wiatrowej opartej na nowoczesnych, cichych i wydajnych turbinach zostanie zablokowany, bo w myśl proponowanych przepisów ponad 99 proc. powierzchni kraju nie spełnia kryterium 10-krotności odległości. Takie restrykcje są niespotykane w żadnej innej technologii energetycznej i w prostej drodze doprowadzą do tego, że Polska stanie się światowym skansenem technologicznym o niewielkiej skali produkcji energii odnawialnej z najbardziej efektywnych źródeł – dodaje.
Pomysłodawcy zmian, w tym m.in. poseł PiS Bogdan Rzońca, zapewniają, że absolutnie nie są przeciwko odnawialnej energii, ale „znaczna część farm jest wybudowana na dziko w miejscach, które szkodzą zdrowiu i majątkowi”. A takie zachowania trzeba „cywilizować”. – Tylko czy potrzeba cywilizacji ma oznaczać głód na polskich wsiach? – denerwują się ci, którzy dzięki wiatrakom są w stanie pobudować nowe drogi dojazdowe albo wyjechać na zagraniczne wakacje.
„Trzeba reguł i prawa. Dość wiatrakowej samowolki!” – odpowiadają przeciwnicy elektrowni wiatrowych. I trzeba podkreślić, że za proponowanymi zmianami wcale nie są tylko zbuntowani ekolodzy, lecz również sami mieszkańcy, którzy od lat bezskutecznie walczą z sąsiedztwem turbin. I z władzami gmin, które często postawiły ich przed faktem dokonanym wiatrakowego sąsiedztwa. – Wójtowie ulegali silnej presji biznesmenów wiatrakowych, którzy obiecywali różne benefity, od darmowych rachunków za prąd po liczne wyrazy wsparcia gminnego – mówi Mariusz, mieszkaniec województwa wielkopolskiego, który od lat walczy o regulacje prawne dla farm wiatrowych.
Według niektórych porównań wydajności wiatraków z innymi ekologicznymi technologiami pozyskiwania energii, choćby z energią słoneczną, turbiny wcale nie produkują tej energii więcej. Według Zbigniewa Sienkiewicza, koordynatora krajowego Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Pozytywna Energia, turbiny wcale nie produkują tej energii więcej niż inne odnawialne źródła energii. – Lobby branży wiatrowej podkreśla, że w Polsce wybudowano wiatraki, które produkują ok. 5 GW energii elektrycznej, jednak ich moc dyspozycyjna, czyli maksymalna, waha się od zera do zaledwie 0,5–0,8 GW. To wszystko kosztowało budżet Polski i obywateli kilkadziesiąt miliardów złotych – mówi Sienkiewicz. – Na przykładzie niemieckim można dość dokładnie oszacować rzeczywisty udział energetyki wiatrowej w całkowitym zużyciu energii. Nawet po dodaniu przetworzonej energii słonecznej uzyskano tam tylko 2,8 proc. energii z obu tych źródeł. Z czego wiatraki mają udział połowiczny. W Polsce udział energii wiatrowej w całkowitym zużyciu ma podobne proporcje, czyli zaledwie ok. 1–1,5 proc.
Wiele krajów odchodzi od wiatraków, właśnie z uwagi na wysokie koszty utrzymania, dużą awaryjność i zmienne warunki pogodowe. A potem turbiny stoją odłogiem i szpecą krajobraz. Jak w przypadku 14 tys. nieczynnych wiatraków w Stanach Zjednoczonych. W latach 1981–1985 amerykański rząd oferował tak duże ulgi podatkowe, że inwestorzy mogli uzyskać aż 50 proc. dofinansowania. Ale potem ceny ropy i gazu zaczęły gwałtownie spadać i energia wiatrowa przestała się opłacać.
Bitwa na argumenty
Kiedy 12 kwietnia projekt ustawy regulujący dosyć kategorycznie kwestie elektrowni wiatrowych nieoczekiwanie zdjęto z porządku obrad Sejmu, jedni zaczęli protestować, a inni bili brawo.
Marcin Przychodzki, redaktor prowadzący portalu Stopwiatrakom.eu, podkreśla, że ustawa jest potrzebna, a wprowadzenie minimalnej odległości elektrowni wiatrowych od zabudowy mieszkaniowej i form ochrony przyrody – absolutnie niezbędne. – Jeśli obszary wiejskie mają w Polsce przetrwać i ludzie mają tam dalej mieszkać, to bez ustawy nic nie da się uratować przed deweloperami, którzy marzą o zabetonowaniu wsi i pod hasłami zielonej energii leją beton oraz stawiają stalowe maszty – podkreśla. – Gdyby tak naprawdę wycofać się z nieustannego dotowania elektrowni wiatrowych, okazałoby się, że branża padnie. Co do zatrudnienia, to nie tworzy się nowych miejsc pracy tam, gdzie pracują wiatraki, a jedynie w krajach produkujących turbiny wiatrowe lub ich elementy oraz u deweloperów wiatrowych – argumentuje.
Pecunia non olet – odpowiadają jednak ci, którzy żyją z wiatraków. Ich zdaniem pieniądze są wystarczającym argumentem przemawiającym na korzyść elektrowni wiatrowych i przeciwko projektowi zmian. A pieniądze są niebagatelne. Średnio każda z gmin, w których są farmy wiatrowe, dostaje każdego roku ponad milion złotych samych tylko wpływów z podatku gruntowego. Wpływy z podatków dla sektora rządowego i samorządowego rocznie szacowane są na ponad 630 mln zł.
Bitwa po obu stronach barykady trwa, chociaż z badań m.in. przeprowadzonych przez TNS Polska z ubiegłego roku wynika, że aż 92 proc. Polaków chce więcej energii z odnawialnych źródeł. A 2/3 wybrałoby elektrownię wiatrową do zasilania ich domów w prąd. – W ciągu najbliższych 15 lat może u nas powstać 10 GW mocy na lądzie i do 6 GW mocy na Morzu Bałtyckim. Byłoby ogromnym błędem strategicznym z tego nie skorzystać, skoro tak dużą wagę przywiązujemy do niezależności i bezpieczeństwa energetycznego Polski – dodaje Cetnarski.
Przeciwnicy nie składają jednak broni. Przyznają, że bez ustawy nie mają szans na wygraną z branżą wiatrakową. Nie liczą się bowiem wiedza i informacja – jak wójt chce i ma większość w radzie gminy, to wiatraki postawi. Dlatego właśnie ich zdaniem tak ważne jest stworzenie odpowiednich norm prawnych. – Nie szukamy argumentów przeciw elektrowniom wiatrowym. To tylko maszyny, dlatego trzeba ustalić zasady ich eksploatacji i ochrony społeczności lokalnych przed uciążliwościami i zagrożeniami, które powodują – dodaje Sienkiewicz z Pozytywnej Energii.
Przyczajony wiatrak, ukryty poseł
Rząd po początkowych gorących dyskusjach na temat projektu jakby wyczuł pismo nosem, bo od kilku tygodni wokół wiatraków zapadła cisza. Wciąż nie wiadomo, kiedy ustawa trafi pod głosowanie w Sejmie. Wietrzną ciszę usiłują wykorzystać obie strony, licząc, że zdołają przeciągnąć szalę zwycięstwa na swoją stronę i przemówić posłom do rozsądku.
Miedzy innymi Związek Gmin Wiejskich Rzeczpospolitej Polskiej, według którego projekt ustawy godzi w podstawowe interesy wspólnot samorządowych. – Projekt może uniemożliwić polskiemu państwu wywiązanie się do 2020 r. z nałożonych wymogów uzyskiwania z OZE niemniej niż 19,13 proc. zużywanej energii elektrycznej. A to będzie skutkowało wielomiliardowymi karami z tego tytułu każdego roku – przestrzega Michał Olszewski, przewodniczący Związku Gmin Wiejskich RP.
Do odrzucenia projektu ustawy usiłuje również przekonać rząd Polskie Stowarzyszenie Energetyki Wiatrowej, które proponuje dopłaty do rachunków za energię elektryczną, darowizny na rzecz gminy i jej mieszkańców, a nawet możliwość kupienia obligacji i udziałów w farmach wiatrowych. Program byłby obowiązkowy dla wszystkich nowych farm wiatrowych o mocy ponad 5 MW, ale mogliby z niego skorzystać również sąsiedzi już istniejących elektrowni. Propozycja PSEW zakłada, że dopłaty i dotacje wypłacane przez 15 lat pochodziłyby z 1 proc. przychodów ze sprzedaży energii. Prawo dopłaty do rachunków za energię elektryczną dotyczyłoby z kolei osób, które co najmniej od roku mieszkają w promieniu do 1 km od elektrowni wiatrowej. Wysokość dopłaty wynosiłaby przynajmniej 20 proc. iloczynu limitu zużycia energii elektrycznej oraz średniej ceny energii dla odbiorcy w gospodarstwie domowym. Podobne pakiety podobno są bardzo popularne m.in. w Danii, chociaż zdaniem przeciwników wiatraków w tym kraju coraz trudniej postawić elektrownię wiatrową właśnie z powodu sprzeciwu lokalnych społeczności.
Być może dlatego na decyzję w sprawie wiatraków czekają nie tylko Polacy, ale również Duńczycy. 22 kwietnia, przy okazji wizyty premiera Danii Larsa Lokke Rasmussena, na portalu Stopwiatrakom.eu pojawił się wątek, że ustawa uderzy po kieszeni jednego z największych producentów turbin wiatrowych na świecie, duński koncern Vestas.
Portal powołał się na audycję w duńskim radiu publicznym, w którym miała pojawić się informacja, że jeśli projekt ustawy zostanie przyjęty, Vestas może utracić 98 proc. potencjalnych terenów pod instalacje swoich turbin. A to oznacza krach dla duńskiej branży wiatrowej. Czy w związku z tym sprawa jest już przesądzona? Czy też zależy, z której strony zawieje w najbliższych tygodniach wiatr?
NIK wykazała, że władze gmin decydowały o lokalizacji farm wiatrowych, ignorując społeczne sprzeciwy, a budową zainteresowani byli wójtowie, radni i burmistrzowie, na których ziemi farmy powstały