Nękający Europę kryzys gazowy i napięcia na Wschodzie wzmocniły orędowników energii jądrowej. Ostatnie wydarzenia uwypukliły ryzyko zależności od paliw kopalnych i rynków surowcowych, ale i od pogody, która stawia wiele znaków zapytania przy systemach opartych na OZE, a pozbawionych (jeszcze) zdolności magazynowania energii. Wszak gdyby nie niezbyt wietrzna końcówka roku, być może głód gazu nie byłby aż tak silny, a jego zapasy kurczyłyby się wolniej.

Energetyka jądrowa może jawić się na tym tle – jeśli wziąć w nawias potknięcia, takie jak choćby usterki dotykające francuskie reaktory – jako jasna ścieżka wyzwolenia spod jarzma rosyjskich dostaw, rozwoju nowej gałęzi przemysłu, stworzenia stabilnej i bezemisyjnej alternatywy dla węgla. Wydaje się, że optykę zmienił nawet Berlin, który wbrew wieloletniej polityce dał ciche przyzwolenie na włączenie atomu do unijnego katalogu zielonych inwestycji (taksonomii, która ma być kluczowym drogowskazem dla sektora finansowego).
Z tej perspektywy trudno nie cieszyć się, że w renesans atomu po raz kolejny wpisuje się Polska. W poniedziałek KGHM został kolejnym, po Orlenie i Synthosie, partnerem amerykańskiego sektora jądrowego w dziedzinie małych reaktorów. Choć podpisany w Waszyngtonie dokument ma niższą rangę niż kontrakt, nie można mówić o nuklearnym kapiszonie. I nie chodzi tylko o zwiększenie bezpieczeństwa związane z silniejszymi więzami gospodarczymi z USA. Relatywnie niewielkie moce SMR nie będą panaceum dla naszej energetyki (plan maksimum, o jakim mowa w przypadku KGHM, to 1 GW, ok. 2 proc. polskiego systemu), ale mogą stać się ważnym narzędziem dekarbonizacji przemysłu i systemowego ciepłownictwa.
W Waszyngtonie nie zabrakło też pozytywnych sygnałów w sprawie dużego atomu. – Usłyszeliśmy zapewnienie o przyspieszeniu prac nad doprowadzeniem do rozpoczęcia budowy dużej elektrowni jądrowej, którą chcemy realizować w partnerstwie z firmą Westinghouse, usłyszeliśmy również o będących już w dużym zaawansowaniu pracach na rzecz pozyskania kapitału amerykańskiego dla tej inwestycji – mówił po rozmowach w amerykańskim Departamencie Energii wicepremier Jacek Sasin, minister aktywów państwowych. Tak jednoznaczna deklaracja szefa MAP może dziwić. Wyprzedza formalną decyzję o wyborze partnera, która – według zapowiedzi nadzorującego program budowy elektrowni Piotra Naimskiego – miała nastąpić na jesieni. O projekt rywalizują też Francuzi i Koreańczycy.
Szarpnięcie cuglami w sprawie atomu jest jednak oczekiwane przez wielu obserwatorów. Jeśli obie inwestycje udałoby się „dowieźć” zgodnie z oficjalnym harmonogramem – pierwsze małe reaktory w latach 2029–2030, duża elektrownia w 2033 r. – byłaby to świetna wiadomość dla polskiej transformacji. Dałaby szansę na przynajmniej częściowe uniknięcie „gazowej pułapki”, czyli przejścia z węgla w kolejną emisyjną technologię opartą w dodatku na importowanym paliwie.
Amerykańskie plany m.in. w Czechach i Rumunii mogą zapewnić regionalny efekt skali
W praktyce terminy, o których mowa, wydają się jednak mało osiągalne. Technologia SMR nie doczekała się komercyjnego wdrożenia nigdzie na świecie. W tym samym horyzoncie co polski projekt planowana jest finalizacja pierwszej inwestycji za oceanem firmy NuScale, z którą podpisano właśnie umowę. A w Europie konieczne będzie przejście skomplikowanej procedury certyfikacji technologii. Specjaliści przyznają, że rok 2029 to w najlepszym wypadku realny początek prac budowlanych.
Nie przypadkiem też chyba projekt SMR forsowany jest przez tego samego polityka i ten sam resort, co głośna kampania „żarówkowa”, obciążająca politykę klimatyczną UE winą za rosnące ceny prądu. To dwie strony tej samej monety: outsourcingu transformacyjnych decyzji i odpowiedzialności za nie poza rządowe gabinety. To w gestii spółek, które złożyły akces do przedsięwzięcia, leżeć będzie w dającym się przewidzieć czasie rozwój małego atomu. Ewentualna porażka projektu SMR nie obciąży polityka, który obwieścił dobrą nowinę. A plany wytwarzania prądu na własne potrzeby mogą osłabić presję przemysłu na zmiany w całym systemie.
Inne wyzwania łączą się z dużym atomem. Technologia jest i funkcjonuje na gruncie europejskim, problemem jest natomiast gigantyczny „ciężar” inwestycji, który sprawia, że ostatnie tego typu projekty w świecie zachodnim ugrzęzły w kosztownych opóźnieniach, a inne zostały porzucone. Jeśli do układanki dodać kulturę polityczną, w której projekty wykraczające poza horyzont kadencji należą do rzadkości, ryzyko porażki jest znaczne. Podobno w możliwość doprowadzenia do końca tak długofalowego i kosztownego projektu przez polskiego państwo wątpi nawet zaprzysięgły wróg polskiego „imposybilizmu” prezes PiS Jarosław Kaczyński. Po stronie szans zapisać należy jednak amerykańskie plany m.in. w Czechach i Rumunii, które mogą zapewnić regionalny efekt skali, i upór Naimskiego.
Przede wszystkim jednak trzeba pamiętać, że wdrożenie obu technologii to perspektywa lat co najmniej kilkunastu. Nie rozwiązują one tym samym kluczowych problemów sektora tu i teraz, takich jak luka po koniecznym już w tej dekadzie wygaszeniu starych bloków węglowych. Nie mówiąc już o realizacji celów klimatycznych na 2030 r. Atom to inna liga niż wiatraki czy fotowoltaika, pilne inwestycje w sieć i termomodernizację budynków. Analizując jego sens, zestawiać go należy raczej z innymi technologiami „dopełniającymi” transformację – wodorem czy magazynami energii. Dziś może za to służyć jako alibi do hamowania zmian i kwestionowania sensu zielonej polityki w najbliższych latach. Taka ucieczka od odpowiedzialności będzie jednak pozorna.