Nie będę udawał, że rozumiem politykę energetyczną, jaką narzuca nam Unia Europejska. Gdyby jeszcze chodziło o zastąpienie tzw. brudnej energii z elektrowni jakąś czystą energią ze źródła, które generuje prąd w sposób stały, byłoby wszystko jasne. Ale sęk w tym, że trzeba inwestować i w odnawialne źródła węglowe, i w tradycyjne siłownie, bo wiatr nie zawsze wieje, słońce nie zawsze świeci itd. Innymi słowy wychodzi na to, że odbiorcy energii muszą się dokładać do budowy zwykłych siłowni, które w ładne dni będą pracować na pół gwizdka, i czystych źródeł energii, które w brzydkie dni nie będą pracować w ogóle.

Pół biedy, gdyby jeszcze było nas stać na taką politykę. Tymczasem ani państwo, ani obywatele nie są na tyle zamożni, aby wydawać na OZE dziesiątki miliardów złotych, z których większość popłynie do firm zagranicznych. Dlatego uważam, że pomysł obcięcia dotacji do OZE jest sensowny i wart wspierania. Jeśli technologia jest atrakcyjna i efektywna, to obroni się i bez dotacji. Te zaś można przeznaczać na sfinansowanie jeszcze bardziej efektywnych technologii, na czym zyskają i polscy naukowcy, i polskie firmy zaangażowane w tworzenie innowacyjnych rozwiązań technicznych.

Oczywiście, jest jeszcze problem dostosowania się do wymogów Unii Europejskiej. Ale to chyba da się zrobić. Jakiś czas temu pisaliśmy, że resort gospodarki ma pomysł, aby umożliwić Polakom zakładanie małych, przydomowych siłowni, np. wiatrowych. Wystarczy pójść w tym kierunku – jestem pewien, że kiedy nasi się zorientują, że da się na tym zarobić, założą tyle instalacji, że nawet UE będzie z nas zadowolona.