Gdyby ktoś w grudniu 2018 r. przy ekspresowym uchwalaniu ustawy prądowej powiedział mi, że w lipcu 2019 r. będę pisała o tym, że wciąż mamy legislacyjny bałagan, a minister energii trzyma palce w gniazdku zamiast rękę na pulsie, to chyba bym nie uwierzyła.
Teraz przepraszam za pozostawanie człowiekiem małej wiary. Na początku może to jeszcze było śmieszne, gdy jeszcze jesienią pan minister mówił, że podwyżek cen prądu w 2019 r. nie będzie, a pan premier mówił, że to „histeria niektórych mediów”. W grudniu, gdy ustawę wartą miliardy złotych (według resortu było to 9 mld, według banków ok. 14 mld zł) pisano na kolanie i procedowano w kilkanaście godzin, zaczęło być strasznie. A teraz jest prawdziwe kopnięcie prądem. Minister energii nie traci jednak poczucia humoru, ale innym nie jest już do śmiechu.
Energetycy nie mają pojęcia, jak to wszystko policzyć i rozliczyć wstecznie od 1 stycznia, odbiorcy, zwłaszcza samorządy, nie są do końca przekonane, że kasa jednak będzie się zgadzać, Kowalski może spać spokojnie, bo powinien płacić nawet mniej niż w ubiegłym roku (taryfa bez zmian, ale obniżona akcyza i opłata przejściowa), ale...
No właśnie. Poprawiana już dwa razy ustawa będzie dotyczyć tego roku. W przyszłym zaklinanie rzeczywistości i ręczne sterowanie rynkiem nie przejdzie.
Może rządowi się wydaje, że Bruksela jest głupia i ślepa, ale w rzeczywistości tak nie jest. I nonszalanckie podejście „my wiemy lepiej” może się okazać ryzykowne. Chyba że minister energii przyjmuje zasadę „po nas choćby potop” i zakłada, że nawet gdy PiS wygra jesienne wybory, to on kierować resortem nie będzie, więc ból głowy w wyniku energetycznego syndromu dnia następnego zostawi następcy.