Bruksela zastanawia się, w jaki sposób przekierować większy strumień środków na przyjazne środowisku inwestycje. Może na tym stracić nasza energetyka
Nawet 400 mld zł, według niektórych szacunków, będzie musiała wydać na inwestycje polska energetyka do 2035 r. Pieniądze pójdą nie tyle na budowę nowych siłowni, ile na modernizację istniejących (średni wiek bloków energetycznych to ok. 35 lat). I chociaż energetycy do ubogich nie należą, to nawet oni nie dysponują takimi środkami. Będą musieli je gdzieś pożyczyć. I tu pojawia się problem, bo za kilka lat mogą już nie mieć od kogo: finansowanie „brudnych” inwestycji może stać się wyjątkowo nieatrakcyjne.
Wszystko za sprawą idei sustainable financing, zrównoważonego finansowania. Chodzi o to, aby tak sterować strumieniem prywatnych pieniędzy, by w większym niż dotychczas stopniu trafiały do bardziej przyjaznych środowisku projektów. I nie chodzi wyłącznie o odnawialne źródła energii, ale jakiekolwiek inwestycje, które zmniejszają oddziaływanie człowieka na planetę.
Idea, kilka lat temu jeszcze dość egzotyczna, staje się wśród finansjery coraz bardziej popularna. Zakorzeniła się też w Brukseli, która widzi w niej ważny środek do osiągnięcia ambitnych celów klimatycznych.

Gdzie są pieniądze?

Zacznijmy od perspektywy makro. Najbardziej konkretny ze wszystkich celów składających się na zrównoważony rozwój to wzięcie w karby zjawiska ocieplania klimatu. Jak? Przede wszystkim przez ograniczenie emisji gazów cieplarnianych do atmosfery. To jednak wymaga modernizacji przemysłu, a więc pieniędzy. Podobnie jak stworzenie gospodarki o obiegu zamkniętym, takiej, która nie bazuje na eksploatacji surowców, lecz na ponownym wykorzystaniu tego, co już z ziemi wydobyliśmy. To także wymaga pieniędzy.
I to niemałych. Według różnych szacunków na inwestycje niezbędne do realizacji tych celów cały świat będzie musiał przeznaczać ok. 150 mld dol. rocznie do 2030 r., a przez następne 20 lat nawet po 250–500 mld. Pieniądze te nie sprawią, że nasza planeta będzie wyglądać jak w czasach sprzed rewolucji przemysłowej. One mają posłużyć do tego, aby ograniczyć (nie zahamować czy odwrócić) wzrost średniej temperatury na świecie do 2 stopni Celsjusza (przyjmuje się, że ocieplenie o więcej niż 2 stopnie będzie miało katastrofalne skutki dla planety, więc jest to swego rodzaju klimatyczna czerwona linia).
– ONZ prognozuje, że do 2050 r. trzeba wydać na niezbędne inwestycje między 280 mld a 0,5 bln dol. rocznie. Ciekawe dane podaje Międzynarodowa Agencja Energii, bo jej zdaniem łączny koszt inwestycji w celu utrzymania wzrostu temperatury na poziomie 2 stopni do 2035 r. to 53 bln dol. – mówi Piotr Dmuchowski, dyrektor departamentu do spraw współpracy z instytucjami finansowymi w banku HSBC.
Skąd wziąć takie środki? Same rządy nie podołają temu wyzwaniu, potrzebny będzie kapitał prywatny. A to oznacza spory udział sektora finansowego. Bez jego zaangażowania marzenie o zrównoważonym rozwoju pozostanie tylko snem. Choć częściowo to marzenie zaczęło się już nawet spełniać, bo niektóre instytucje rynku finansowego poważnie potraktowały cele wytyczone przez ONZ. Według szacunków HSBC tylko w tym roku na całym świecie zostaną wyemitowane „zielone obligacje” na kwotę 140–180 mld dol.
Czym jest taka obligacja? Pieniądze z jej sprzedaży są znaczone – w tym sensie, że emitent deklaruje, że przeznaczy je wyłącznie na „czyste” przedsięwzięcia. – Pierwsze emisje czy pierwsze instrumenty, które były wprost definiowane jako inwestycje odpowiedzialne społecznie, pojawiły się w 2006 r. Na początku rynek rozwijał się w sposób spontaniczny, lecz w końcu doszedł do takiego etapu, że potrzebne są rozwiązania prawne i regulacyjne, które go usystematyzują – mówi Dmuchowski.
Na razie dzieje się to oddolnie. Instytucje rynku kapitałowego umawiają się między sobą, jak definiować zieloną obligację i czym jest „czysta” inwestycja. I dlaczego warto mieć takie aktywa w swoim portfelu. – Rynkowych przewag w rodzaju dodatkowej premii za ryzyko, która zwiększałaby zyski kupujących „zielone obligacje”, nie ma. Może taka, że notowania takich papierów na rynku wtórnym zazwyczaj podlegają mniejszym wahaniom – ocenia Dmuchowski. I dodaje, że dziś walory tego typu kupuje się przede wszystkim dlatego, że pozwala to wykazać inwestorom, że kierują się oni w swoich decyzjach również dobrem społecznym.