Mam deja vu. Dokładnie rok temu propaganda sukcesu ogłosiła powstanie narodowego czempiona węglowego, czyli Polskiej Grupy Górniczej, w którą energetyka i kilka innych państwowych podmiotów wpompowały w sumie ok. 3 mld zł. Wszystko po to, by uniknąć bankructwa Kompanii Węglowej, na zgliszczach której powstała PGG. Nowa firma przejęła wszystkie kopalnie starej, ale też jej zobowiązania. Sporo z nich dzięki dokapitalizowaniu spłaciła. Ale parę miliardów jeszcze zostało. PGG potrzebowała jednak sukcesu bardziej niż kiedykolwiek, więc zaczęła go kreować. Ostatni kwartał 2016 r. był dla niej tak wspaniały, że okazało się, że mimo trudności przynosi zyski. I zarabia na węglu. Bo obniżyła koszty. Ale jakoś mało kto mówił głośno o tym, że obcięła je m.in. dlatego, że zmniejszyła nakłady inwestycyjne o 36 proc., czyli o ponad 300 mln zł. A nie dlatego, że np. zamknęła jakąś nierentowną kopalnię. Efekt?
W pierwszym kwartale 2017 r. kopalnie spółki nie wydobyły ponad 1 mln ton węgla. Winni są poprzednicy rzecz jasna i to po części jest przecież prawda, bo Kompania Węglowa praktycznie nie inwestowała. Ale jak jeden z jej prezesów, Mirosław Taras, powiedział, że trzeba zamykać najsłabsze kopalnie, bo inaczej to reanimowanie trupa, to natychmiast został wyrzucony z pracy. A przecież z pustego to i Salomon nie naleje. Tak mi się przynajmniej zawsze wydawało.
Tymczasem słyszę teraz, że mamy kolejny sukces, bo oto PGG 1 kwietnia 2017 r. przejęła Katowicki Holding Węglowy i mamy węglowego giganta, który planuje już giełdowy debiut. Zważywszy na to, że PGG przejęła upadający ponoć Holding, który miła 2,5 mld zł zobowiązań i stracił płynność finansową, to oznacza, że stan zobowiązań PGG to dzisiaj lekko licząc 6 mld zł. Nowe dokapitalizowanie po fuzji to „tylko” 1 mld zł. A niewydobyty w pierwszym kwartale węgiel to jakieś 0,35 mld zł mniejsze przychody, co w skali roku może dać 1,4 mld zł mniej. A PGG zapowiada szumnie, że chce wydawać na inwestycje rocznie ok. 1,8 mld zł. Pytam więc – z czego? Ja przypomnę, że roczne pensje w tym węglowym molochu pochłoną w skali roku ok. 3,2 mld zł. A dziura w wydobyciu nie zostanie szybko załatana, bo spółka przyznaje, że pełne odtworzenie frontów wydobywczych wymaga ok. 2,5 roku. Na marginesie zresztą warto wspomnieć, że przecież kopalnie przejęte od KHW też wymagają znaczących nakładów, bo również nie realizują założonych zadań produkcyjnych. Może więc jednak warto na chwilę wrócić na ziemię, albo jednak pod ziemię i zamiast uprawiać słowną żonglerkę zająć się prawdziwą, a nie tylko papierową reformą górnictwa? Tak, tak drogi resorcie energii. Bo dobrymi chęciami to piekło jest wybrukowane.