- Skoro kolejne rządy nie dotrzymały obietnicy stworzenia systemu wspierania pracowników wykonujących obciążające prace w zmianie zatrudnienia, to mają oni prawo domagać się przedłużenia przywilejów na kolejne roczniki - mówi Dr Tomasz Lasocki, Uniwersytet Warszawski.

Przygotował pan opinię dla Rady Dialogu Społecznego, która zawiera analizę obecnego systemu emerytur pomostowych i rekomendacje na przyszłość.
Faktycznie, z dr Janiną Petelczyc przygotowaliśmy taki raport, który ma wesprzeć partnerów społecznych w rozstrzygnięciu dylematu, co zrobić z obecnymi wygasającymi emeryturami pomostowymi w kontekście budowy systemu ochrony osób wykonujących szczególnie obciążające prace. Emerytury pomostowe przysługują wyłącznie tym pracownikom, którzy w szczególnych warunkach lub szczególnym charakterze pracowali jeszcze przed 1999 r. Decyzja w sprawie ograniczenia wszystkich przywilejów emerytalnych, również wynikających z takiej pracy, zapadła pod koniec lat 90., gdy aż czworo na pięcioro emerytów korzystało z emerytur przed czasem. Problem jednak w tym, że rząd, proponując 13 lat temu system emerytur pomostowych, które miały zamknąć rozdział uprzywilejowanych świadczeń, zobowiązał się do stworzenia nowoczesnego systemu wspierania pracowników zatrudnionych w ciężkich warunkach - czy to fizycznych, czy psychicznych - który nigdy nie powstał.
Związkowcy zabiegają teraz o otwarcie systemu emerytur pomostowych na młodych pracowników i poszerzenie listy uprawnionych do tego świadczenia. Jak pan ocenia te postulaty?
Uważam, że związkowcy mają rację. Skoro kolejne rządy nie dotrzymały obietnicy utworzenia systemu wspierania takich pracowników w zmianie pracy na mniej uciążliwą, kształcenia ich do wykonywania nowych zawodów, to mają oni prawo domagać się przedłużenia przywilejów na kolejne roczniki. W praktyce okazało się też, że nie da się wyeliminować takiej pracy, trzeba więc rozwiązać problemy wynikające z jej wykonywania. W przypadku prac szczególnie obciążających system powinien działać przede wszystkim prewencyjnie, choć prewencja musi być również uzupełniona kompleksowym systemem przekwalifikowywania zawodowego. W tym kontekście pomostówki są swoistą kapitulacją systemu - nie jesteśmy w stanie uchronić pracownika przed utratą zdrowia, to wyślijmy „na zieloną trawkę”. Jednocześnie jest to jedyna obecnie możliwość, aby wesprzeć takie osoby, skoro państwo tylko symbolicznie wspiera ich przy zmianie pracy na lżejszą. Emerytury pomostowe są zatem kompensatą braku spójnego planu.
Związkowcy proponują teraz proste otwarcie systemu, przedsiębiorcy zwracają zaś uwagę na ogromne koszty tej operacji i proponują przeniesienie emerytur pomostowych do powszechnego systemu.
Finansowanie emerytur pomostowych to jest zasadniczy problem, który, jak sądzę, wstrzymuje prace nad reformą tych przepisów. Obecnie 1,5 proc. składki na Fundusz Emerytur Pomostowych, płacone przez przedsiębiorców od wynagrodzeń ok. 300 tys. pracowników zatrudnionych w szczególnych warunkach, pokrywa tylko 18 proc. kosztów wypłaty świadczeń dla około 34 tys. osób pobierających emerytury pomostowe. Rozszerzenie systemu na nowych uprawnionych spowoduje, że będzie on jeszcze bardziej deficytowy. Z kolei propozycja pracodawców oznacza obniżenie wysokości tych świadczeń. System jest obecnie tak skonstruowany, że wypłata pomostówki nie zmniejsza stanu konta emeryta w ZUS. Po osiągnięciu powszechnego wieku emerytalnego dostanie więc świadczenie obliczone na podstawie pełnego stanu konta.
Czy są możliwe inne rozwiązania?
Moim zdaniem rząd powinien pomyśleć o prostym wydłużeniu okresu, za który przysługuje emerytura pomostowa. Dajmy na to o 10 lat. Tak, żeby osoby, które zaczęły taką pracę przed 2009 r., a nie jak obecnie 1999 r., miały prawo do tego świadczenia. Taka zmiana wymagałaby także weryfikacji listy prac uprawniających do takiego świadczenia, bo sporo zmieniło się w tym zakresie od uchwalenia tych przepisów. Rząd zyska w ten sposób czas na wdrożenie systemu przekwalifikowywania tych pracowników.
A co ze składką na Fundusz Emerytur Pomostowych, skoro już wiadomo, że 1,5 proc. to za mało? Z wyliczeń Ministerstwa Rodziny wynika, że aby system się spinał, składka powinna wynieść nawet 6 czy 12 proc. wynagrodzenia pracownika zatrudnionego w szczególnych warunkach. Kto zatem poniesie koszty takiej reformy?
Trudno powiedzieć, jakie założenia przyjął resort rodziny przy tych wyliczeniach, nie ma jednak wątpliwości, że takie zmiany będą kosztowne. Zasadnicze pytanie jest więc takie, kto ma zapłacić za odkładaną od lat reformę. Pracodawcy, którzy zarabiają na uciążliwej pracy, czy społeczeństwo, które chce mieć w ten sposób rybaków, płetwonurków, kierowców karetek czy sprawnych kolejarzy. Są tu więc możliwe trzy scenariusze. Gdy wygrają związki, system będzie drogi, wzrosną składki płacone z kieszeni pracodawców. W drugim wygrywają pracodawcy, następuje ograniczenie wydatków, kosztem zatrudnionych w szczególnych warunkach. Trzeci, najbardziej prawdopodobny, jest zaś taki, że koszty reformy zostaną sfinansowane z kredytu, który przeniesie to obciążenie na kolejne pokolenia Polaków. Żadne z tych rozwiązań nie jest dobre. Ale może być też rozwiązanie kompromisowe. Tak, by rząd wyznaczył określoną pulę pieniędzy np. z Funduszu Pracy czy Funduszu Solidarnościowego do zagospodarowania na ten cel. Wówczas związki zawodowe i pracodawcy mieliby przestrzeń do negocjacji, w której mogliby urządzić nowe rozwiązania zarówno dla osób, które nie mogą dłużej pracować, jak i takich, które są gotowe się przekwalifikować. System wsparcia takich pracowników nie będzie dobrze funkcjonował, jeśli nie będzie wsparty współpracującą przy nim medycyną pracy czy dostępem zatrudnionych w szczególnych warunkach do rehabilitacji i fizjoterapii, tak by byli jak najdłużej aktywni.
A co z listą uprawnionych do przywilejów związanych z pracą w szczególnych warunkach bądź o szczególnym charakterze?
Uważam, że najważniejsze jest, aby wszyscy mieli zaufanie do nowego systemu, bez poczucia, że jedni na liście są, a innych pominięto. Dlatego ustalaniem listy uprawnionych powinna zajmować się niezależna instytucja naukowa, np. Centralny Instytut Ochrony Pracy, która mogłaby oceniać, na ile dany zawód jest obciążający. Bo przecież to się ciągle zmienia, wraz z postępem technologicznym. Powstają też nowe zawody, szczególnie narażone na obciążenia psychiczne, które powinny się znaleźć na takiej liście, a nie działają w nich związki zawodowe, więc nie mają reprezentacji w negocjacjach z rządem.
Dr Tomasz Lasocki, Uniwersytet Warszawski / Dziennik Gazeta Prawna