W sprawie podwyższenia wieku emerytalnego premier Donald Tusk może powtórzyć za klasykiem z Gdańska: nie chcem, ale muszem. Politycznie ten krok może kosztować go bardzo wiele, wszystkie sondaże pokazują, że Polacy są temu pomysłowi przeciwni. Opozycja zrobi wszystko, by przekształcić tę debatę w plebiscyt: za czy przeciw Platformie. Związki zawodowe także będą przeciw. Czekają nas gorące miesiące.
Z jednej strony trudno się ludziom dziwić, bo co innego mieć możliwość pracy w wieku 65 lat, a co innego – obowiązek. Z drugiej jednak, jako społeczeństwo nie przyjmujemy do wiadomości, że sami do tego przyłożyliśmy rękę. W ciągu ostatnich 20 lat liczba urodzeń spadła o połowę, w pierwszym półroczu 2011 roku po raz pierwszy od sześciu lat mieliśmy ujemny przyrost naturalny (mniejsza liczba urodzeń niż zgonów). Mniej dzieci dziś równa się mniej płacących podatki pracowników w przyszłości. I brak rąk do pracy.
Siedzimy na bombie demograficznej i nieświadomi skutków bawimy się zapalnikiem. Rezygnując z potomstwa, dokonaliśmy – podobnie jak inne społeczeństwa Zachodu – cywilizacyjnego wyboru i powinniśmy mieć na tyle odwagi, by ponieść tego wyboru konsekwencje. Będziemy pracować dłużej, bo nie wychowaliśmy sobie pokolenia, które mogłoby to robić za nas.
Wiem, zwalać wszystko na społeczeństwo zamiast na rząd to dziś najprostsza droga, aby uchodzić za leminga. W końcu rząd – jak to lubimy powtarzać – powinien. No, ale to była właśnie ta jedna z niewielu spraw, w której żaden rząd w żadnym państwie obywateli nie wyręczy.