Gdy podczas pierwszej kadencji w Białym Domu Donald Trump wycofywał amerykański podpis spod paryskiego porozumienia klimatycznego, zakrawało to na bluźnierstwo. Nieznacznie ponad rok wcześniej sukcesem zakończyły się wysiłki dyplomatów, które doprowadziły do zawarcia pierwszej tak daleko idącej umowy o ochronie klimatu w gronie niemal 200 państw.
Negacjonistyczny zwrot Trumpa
Narastała lawina zielonego entuzjazmu, pod wpływem której sypały się kolejne, nie zawsze mające pokrycie w rzeczywistości, ale niezmiennie coraz ambitniejsze, cele i deklaracje rządów oraz międzynarodowych korporacji. W Europie rekordy biły notowania Zielonych i innych ugrupowań, które dekarbonizację i zachowanie planety dla przyszłych pokoleń wzięły na sztandary.
Negacjonistyczny zwrot Trumpa przypominał wtedy walkę z wiatrakami. Owszem, na gruncie amerykańskim zdołał wprowadzić w życie nowe ulgi podatkowe, a znieść lub poluzować regulacje środowiskowe odziedziczone po poprzednikach, niewątpliwie ułatwiając tym samym życie części zaprzyjaźnionego biznesu, który mógł zarabiać jeszcze trochę więcej, nie zawracając sobie głowy standardami ekologicznymi. Ale najważniejszych trendów cywilizacyjnych, biznesowych i technologicznych zatrzymać nie był w stanie. Przeciwko sobie miał przecież nie tylko władze kluczowych stanów, rosnący w siłę sektor cyfrowy czy nawet umiarkowaną część własnego zaplecza partyjnego. Deklaratywnych sojuszników Trumpowskiej krucjaty trudno było znaleźć nawet wśród paliwowych gigantów czy posiadaczy różnego rodzaju „brudnych aktywów” w instytucjach finansowych i funduszach inwestycyjnych.
Tym razem Trump liderem zmian?
Powrót Trumpa do Białego Domu nadchodzi jednak w okolicznościach zgoła odmiennych. Na całym rozwiniętym świecie wzbiera raczej fala sceptycyzmu i zniechęcenia do kosztownych społecznie transformacyjnych polityk. Bruksela coraz mniej chętnie wraca do hasła Zielonego Ładu, przekierowując główne wektory publicznie komunikowanej strategii na stabilizację polityczną, bezpieczeństwo i konkurencyjność. W Ameryce nie trzeba było nawet inauguracji nowego prezydenta, by czołowe amerykańskie banki, niedawno jeszcze usilnie zabiegające o wizerunek pionierów zielonej transformacji, wycofały się z sektorowej inicjatywy na rzecz neutralności klimatycznej.
Czy tym razem konserwatywny prezydent USA zamiast w roli obrońcy beznadziejnej sprawy wystąpi więc jako lider dominującego trendu, określanego mianem greenlashu? Z pewnością głosy kwestionujące bezalternatywność Zielonego Ładu, czy nawet flirtujące z negacjonizmem wybrzmią dzięki niemu głośniej. Zdolności do przekucia tego potencjału w jakiś nowy ład u Trumpa na razie jednak nie widać. Samodzielnie rząd federalny USA jest wciąż za słaby, by zrewolucjonizować losy własnego kraju, nie mówiąc o podzielonym świecie. Nowy konsensus wymagałby od prezydenta elekta bowiem przekroczenia polaryzacji, którą się żywi. Harmider politycznej wojny kulturowej z rzeczywistością globalnych przemian gospodarczych i regulacyjnych będzie miał równie niewiele wspólnego, co wzniosłe deklaracje koncernowych PR-owców. ©℗