Kontestowanie unijnego pakietu klimatycznego i groźby jego wypowiedzenia zrobią z polskich firm outsiderów i w najlepszym razie wyrzucą nas na peryferie wspólnoty. Nie zmienia to tego, że o reformie systemu handlu emisjami CO2 trzeba rozmawiać.

Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Na koniec 2021 r. inflacja konsumencka w Polsce dobiła do poziomu 8,6 proc. – najwyższego od dwóch dekad. Drożyzna stała się tak dokuczliwa społecznie, że wymyślono dwie rządowe tarcze antyinflacjne, a wielu przedsiębiorców i konsumentów boi się inflacji bardziej niż koronawirusa. Poza próbami zahamowania wzrostu cen, np. poprzez obniżki akcyzy i VAT oraz pakiety osłonowe dla najuboższych, rozpoczęło się tradycyjne szukanie winnych wysokich cen – przede wszystkim energii, których nie udało się uniknąć nawet w urzędowo regulowanych taryfach. W tle propaganda wyjaśniania społeczeństwu „dlaczego jest tak źle, skoro jest tak dobrze”, pomijając błędy w krajowej polityce energetycznej. Publicznie piętnowana jest za to polityka klimatyczna Unii Europejskiej, która jako „nieodpowiedzialna i dogmatyczna” ma być winna drożyźnie.
Ma to ratować wizerunkowo rządzących, którzy kompletnie zlekceważyli zagrożenie inflacyjne. A ono spadło na Polskę nie tylko z powodu polityki monetarnej banku centralnego, lecz także przez pompowanie konsumpcji za sprawą gigantycznych transferów socjalnych. Mają one zapewnić poparcie polityczne, ale ich efektem ubocznym jest podbijanie inflacji.
Wystarczy spojrzeć na wielkość inflacji bazowej (5,3 proc.), czyli z wyłączeniem cen energii i żywności, aby zobaczyć, że drożyzna ma o wiele więcej poważnych przyczyn niż wzrost cen tych dwóch dóbr. A mimo to właśnie energia znajduje się w centrum uwagi i jest wykorzystywana do budowania antyunijnej retoryki. W rządzie pojawiają się nawet głosy sugerujące wypowiedzenie unijnego pakietu klimatycznego. Dlaczego tak się dzieje i jakie mogą być skutki klimatycznego polexitu?
„Zieloni” nacisnęli pedał gazu
Problemy z wysokimi cenami energii w Polsce wcale nie zaczęły się wraz z globalnym wzrostem zapotrzebowania z powodu wychodzenia gospodarek z pandemicznej recesji. Ceny zaczęły rosnąć już w 2018 r. wraz ze skokiem na giełdach notowań uprawnień do emisji CO2, które zaczęły odgrywać coraz większą rolę w kreowaniu cen w całej Unii Europejskiej. Dlaczego Polska jest tak wrażliwa na koszty tych uprawnień? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba przeanalizować ostatnią dekadę w naszej polityce energetycznej. Wniosek jest przykry i niezależny od tego, kto był u władzy: na własne życzenie stworzyliśmy podatny grunt dla drogiej energii. Ale po kolei.
Wizje rozwoju energetyki w Polsce i Unii Europejskiej kompletnie się rozjechały. Podczas gdy Unia coraz bardziej chciała stawać się „zielona”, u nas górę brało lobby węglowe, czego kulminację zobaczyliśmy, gdy w 2015 r. branża górnicza otwarcie poparła ówczesną opozycję, umownie mszcząc się na rządach PO-PSL za próbę zamykania części nierentownych kopalń, co skończyło się niepokojami społecznymi na Śląsku. Choć to właśnie za tej koalicji zainicjowano budowę kilku wielkich bloków węglowych, bo politykom zajrzał w oczy blackout z powodu koszmarnie przestarzałego potencjału wytwórczego. Nowe bloki oznaczały zapotrzebowanie na węgiel, więc były na rękę górnikom, a rozwój odnawialnych źródeł energii (OZE) początkowo szedł jak po grudzie.
W kontekście niepisanego politycznego paktu z lobby węglowym trudno uznać za przypadkowe pojawienie się w 2016 r. tzw. ustawy odległościowej (tzw. zasada 10H, uniemożliwiająca budowę farm wiatrowych w mniejszej niż 10-krotność wysokości turbiny odległości od zabudowań), która wyeliminowała jako tereny inwestycyjne… prawie całą powierzchnię kraju. I stała się kością niezgody z już zaangażowanymi w projekty wiatrakowe inwestorami, także zagranicznymi, bo traktowano ją jako zmianę zasad w trakcie gry. Efekt dla OZE był mrożący: rozwój energetyki wiatrowej został na kilka lat skutecznie zahamowany. Ustawę odległościową można uznać za symbol politycznej niechęci do OZE i jedną z przyczyn, dla których nadal ok. 70 proc. energii wytwarzamy z węgla kamiennego i brunatnego. W przeciwieństwie do odnawialnej, „brudna” energia jest obciążona windującymi ceny kosztami emisji CO2.
Ostatnim akcentem anty-OZE jest pogorszenie warunków finansowych dla fotowoltaiki, która zaczęła się żywiołowo rozwijać w ramach energetyki prosumenckiej.
Podczas gdy w Polsce z politycznym błogosławieństwem w najlepsze trwano przy węglu, w eurowyborach z 2019 r. obywatele Unii dali jasny sygnał, że chcą bardziej „zielonej” Europy, która będzie dążyć do neutralności klimatycznej w 2050 r., a po drodze znacząco zredukuje emisje CO2. I przyjęcie takich priorytetów przez nową Komisję Europejską nie powinno nikogo dziwić, wszak jest emanacją woli społeczeństw w ramach Wspólnoty. Aby te ambicje zrealizować, ogłoszono Europejski Zielony Ład i zaplanowano podniesienie celu redukcji emisji dwutlenku węgla do 2030 r. z 40 do 55 proc. względem roku 1990, a także pakiet legislacyjny Fit for 55 rozszerzający koszty polityki klimatycznej na budynki i transport. Bruksela przeszła zatem z dekarbonizacji punktowej do holistycznej, której celem jest całościowa zmiana paradygmatu gospodarczego, by osiągnąć neutralność klimatyczną.
Dopiero w obecnej kadencji parlamentu w Polsce zostały podjęte kroki, aby wziąć rozwód z węglem: przyjęto rządową Politykę energetyczną Polski do 2040 r. (PEP2040) i podpisano umowę społeczną dla górnictwa, która określa drogę do tego, by w 2049 r. zamknąć ostatnią kopalnię. Kierunek dobry, ale działania niestety bardzo spóźnione. Tym bardziej im wyżej rosną notowania praw do emisji CO2, które są kluczowe dla cen energii.
System ETS bolesny…
Unijna polityka klimatyczna jest dla Polski tak bardzo dokuczliwa finansowo, ponieważ jej filarem jest Europejski System Handlu Emisjami (ETS). To pierwszy taki na świecie system, który – w uproszczeniu – ma motywować do przejścia z gospodarki wysokoemisyjnej do nisko- i zeroemisyjnej. Konieczność zakupu uprawnień do emisji CO2 zwiększa koszty wytworzenia energii nie tylko na potrzeby konsumentów i firm, lecz także koniecznej do produkcji np. stali czy nawozów. Nie chcąc płacić za emisje, trzeba modernizować produkcję, wdrażać energooszczędne technologie, odchodzić od spalania wysokoemisyjnego węgla na rzecz odnawialnych źródeł energii, gazu (daje z grubsza o połowę niższe emisje CO2 niż węgiel) czy atomu.
ETS nie pojawił się na energetycznej scenie nagle niczym antyczny deus ex machina. Został zaprojektowany i wdrożony kilkanaście lat temu. Już wchodząc do Unii, wiedzieliśmy, na co się decydujemy. Tyle że jak to u nas zwykle bywa, wyzwanie dekarbonizacji gospodarki – jako gorący kartofel polityczny – zostało na lata odłożone. Długo wydawało się, że to dobra taktyka, ponieważ ETS nie spełniał swojego zadania: ceny uprawnień były tak niskie (rzędu 4–8 euro za tonę), że słabo motywowały do redukcji emisji. Twórcy systemu zakładali, że cena będzie wynosić ok. 40 euro za tonę. Gdy się więc okazało, że ETS jest nieefektywny, administracyjnie postanowiono ograniczyć liczbę dostępnych uprawnień. Od 2018 r. rozpoczął się pochód cen, które sięgnęły nawet 90 euro za tonę CO2.
Pandemia jedynie przejściowo spowolniła ten trend. W marcu 2020 r., na fali giełdowej paniki z powodu koronawirusa, ceny zaledwie w miesiąc obniżyły się do ok. 15 euro za tonę. Z perspektywy czasu widać, że była to jedynie anomalia, tak samo jak pandemiczny spadek notowań kontraktów na ropę naftową WTI poniżej zera (obecnie baryłka brent kosztuje ok. 88 dol., a prognozy mówią nawet o wzroście notowań do 100–105 dol.). Jeśli się zatem komuś wydawało, że konieczność odbudowy gospodarek po pandemii doprowadzi w Unii do zepchnięcia spraw klimatycznych na drugi plan i system ETS zostanie odstawiony na boczny tor albo ceny drastycznie spadną, to srogo się pomylił. I to mimo że droga energia w praktyce bije w konkurencyjność europejskiego przemysłu i powoduje wynoszenie się wysokoemisyjnej produkcji w inne rejony świata, gdzie nikt nie płaci za CO2 (tzw. carbon leakage). Receptą na ten proceder ma być trudny do wprowadzenia podatek węglowy pobierany na unijnych granicach od towarów z „brudnych” gospodarek.
Można zaryzykować tezę, że gdyby nie kilkuletni wzrost cen CO2, to w Polsce wszystko zostałoby po staremu, politycy i lobby górnicze żyliby nadal w strefie komfortu, a węgiel do dziś nie zostałby uznany za paliwo, od którego należy odchodzić. A do tego sprowadza się wspomniana strategia PEP2040. Sęk w tym, że wzrost notowań poszedł tak szybko, że podważył sens i możliwość systematycznej, rozłożonej w czasie transformacji energetycznej. Obecnie emisja tony CO2 kosztuje ok. 83 euro, co oznacza wzrost o kosmiczne 160 proc. w skali 12 miesięcy. Cierpi na tym szczególnie Polska, gdzie koszty CO2 stanowią już 50–60 proc. ostatecznej ceny, a cała energetyka węglowa aż trzeszczy, bo przerzucanie wszystkich kosztów na odbiorców nie jest łatwe, a w wypadku gospodarstw domowych blokowane przez taryfy urzędowe. Jeszcze przed rokiem przewidywano, że ceny uprawnień dojdą do ok. 70 euro za tonę w… 2030 r., a wizje 100 euro były traktowane w kategoriach science fiction.
Od 2018 r. drożejące uprawnienia do emisji wywołują w Polsce panikę polityczną, bo na ceny energii są wrażliwi wyborcy. Mieliśmy więc ustawę zamrażającą ceny prądu w roku 2019, a obecnie obniżki stawek podatkowych. To wszystko jednak za mało, aby okiełznać ceny energii, które, mówiąc wprost, wymknęły się spod kontroli.
…ale to nie samo zło
Rządzący w Polsce obwiniają system ETS o zwiększanie cen energii, a co za tym idzie – bycie katalizatorem inflacji. Dość niechętnie wspomina się, że budżet państwa zarabia na sprzedaży uprawnień krocie. Według danych z Komisji Europejskiej w latach 2013–2020 było to 8,5 mld euro, a w roku 2021 (skutek wzrostu notowań na giełdach) przewidywano ok. 5,5 mld euro.
Fundamentalne pytanie brzmi: kto rządzi rynkowymi cenami w handlu emisjami i czy mamy tam do czynienia z manipulacjami, przez które cierpią miliony przedsiębiorców i konsumentów? W krytyce ETS wysuwany jest argument, że stał się on rynkiem spekulacyjnym, czyli emisjami obracają nie tylko ci, którzy realnie potrzebują ich do swojej działalności, lecz także wielkie instytucje finansowe, które chcą jedynie zarobić i nie zważają na skutki uboczne odczuwane przez miliony konsumentów i przedsiębiorców. W tym twierdzeniu jest część prawdy, ponieważ kilka lat temu do działania na tym rynku zostały dopuszczone wielkie fundusze inwestycyjne, które traktują emisje CO2 jak każdy inny instrument i odpowiadają z grubsza za połowę obrotów. Ale czy istotnie dochodzi tam do operacji zakazanych prawem, czyli manipulacji? Unijne organy kontrolne nie dopatrują się takiej aktywności, a wiceprzewodniczący wykonawczy KE ds. Europejskiego Zielonego Ładu klimatu Frans Timmermans uważa, że wysokie ceny uprawnień są skutecznym narzędziem służącym dekarbonizacji gospodarek. Na razie mamy sytuację, w której argumenty Warszawy nie znajdują posłuchu w Brukseli, która nie widzi podstaw do reformy systemu ETS lub interwencji na tym rynku. Jednak tak wysokie ceny energii, jakie mamy u progu 2022 r., mogą to podejście zmienić, bo drożyzna zaczyna doskwierać także wielu innym unijnym państwom. To zaś może powodować radykalizację nastrojów społecznych, a tego żaden z twórców ETS i sterników polityki klimatycznej na pewno by nie chciał.
Sprawę zmian w ETS można zatem traktować jako otwartą, ale na pewno nie jest to powód, aby kontestować całą politykę energetyczną Unii Europejskiej i grozić wypowiedzeniem pakietu klimatycznego. Biorąc pod uwagę rangę tego projektu i jego znaczenie w unijnej agendzie politycznej, byłoby to równoznaczne z klimatycznym polexitem, gdyż we wspólnocie cele klimatyczne, determinujące standardy gospodarcze, powinny być realizowane przez wszystkich. Gdybyśmy wcześniej podjęli strategiczną decyzję o transformacji energetyki i przejściu na źródła nisko- lub zeroemisyjne, to dziś problem byłby zdecydowanie mniejszy. Wypowiedzenie pakietu klimatycznego i powrót do węgla faktycznie byłby zepchnięciem polskich firm do drugiej kategorii w unijnej gospodarce – jeśli ich kontrahenci będą chcieli handlować tylko z firmami bez śladu węglowego, to nasze przedsiębiorstwa po prostu wypadną z łańcucha dostaw i nigdy już tam nie wrócą. A przykładowo Niemcy odpowiadają za blisko 30 proc. naszej wymiany handlowej. Brudnej energii nikt nie będzie chciał ani finansować, ani wykorzystywać. W ostatnim czasie coraz więcej firm produkcyjnych, najczęściej z kapitałem zagranicznym, wręcz chwali się w swoich komunikatach, że używa w 100 proc. energii z OZE.
Miraż renesansu węgla
Światowe ceny węgla w ostatnich miesiącach rosną, bo świat potrzebuje jakiejkolwiek energii. Najlepiej jak najtańszej. Z węgla wytwarza się ją relatywnie tanio, więc stanowi podstawę wielu szybko rozwijających się gospodarek, szczególnie Chin i Indii, gdzie budowało się i nadal buduje setki siłowni węglowych.
Taki renesans zapotrzebowania sprzyja poglądom, że węgiel ma przyszłość także w Polsce, że może być gwarantem bezpieczeństwa energetycznego kraju, a wynegocjonowane w pocie czoła z branżą górniczą plany zmian można wyrzucić do kosza i znowu będzie po staremu. Tyle że to tak samo złudne przekonanie, jak to z początku pandemii, że polityka klimatyczna zostanie odstawiona do kąta. Skoro plan dekarbonizacji i sprawiedliwej transformacji energetycznej został w Polsce wypracowany, to trzeba go zrealizować. Do tego jednak potrzebna jest dyskusja nad reformą systemu ETS, aby nie wylać dziecka z kąpielą, bo dalsze śrubowanie cen emisji CO2 w takim tempie może wywrócić cały proces politycznie. Niezależnie od decyzji Brukseli sam rynek też może pomóc rozwiązać problem. Jeśli tylko banki centralne zakręcą kurek z dodrukiem pieniędzy i podniosą stopy procentowe, to wielkie fundusze stracą paliwo do spekulacji, także na emisjach CO2. A gdy gospodarki spowolnią, nie będą już potrzebowały tyle energii, także z węgla.