Wprawdzie ryzyko katastrofy klimatycznej uważa się za wciąż dość odległe, ale jeśli się zmate rializuje, to przyszłe pokolenia mogą mieć do czynienia z nie odwracalnym zniszczeniem środowiska naturalnego, czego zwiastunem jest dzisiaj przeraźliwa biel wymierających raf koralowych.

Nie da się wykluczyć, że katastrofa klimatyczna jest bliżej, niż chcielibyśmy w to wierzyć, skoro nie wiemy, jaki wzrost temperatury sprawi, że pęknie tama zdolności atmosfery do w miarę bezpiecznego dla nas absorbowania wzrostu stężenia CO2 i ruszy lawina sprzężeń zwrotnych, która przyspieszy moment trwałego załamania równowagi klimatycznej. A jeśli nasz problem polega na tym, że możemy z czasem bezpowrotnie zburzyć sprzyjający nam dotąd ekosystem, to należy już teraz chronić przyszłe pokolenia przed biegiem zdarzeń, przed którym przestrzegają klimatolodzy, geofizycy i biolodzy.
Niezbędny hamulec
Robert Litterman porównuje naszą sytuację do rowerzysty, który zjeżdża stromą szosą w dół z przełęczy w wysokich górach i widzi przed sobą tylko początek ostrego zakrętu. Jedyna rozsądna rzecz, jaką może w tej sytuacji zrobić, to ostro zahamować, by bezpiecznie przejechać zakręt, nie wpadając w przepaść. Hamulcem, na który trzeba mocno nacisnąć, by mieć szansę zapobiec katastrofie klimatycznej, jest stosowanie odpowiednio wysokiej ceny CO2 emitowanego do atmosfery.
Jak wysoka powinna być? Ekonomiści długo uważali, że mogłaby odzwierciedlać zdyskontowaną średnią wielkość kosztów, jakie przyniesie ocieplenie klimatu. Jedenaście lat temu Martin Weitzman wykazał, że tak nie jest, bo jeśli nawet prawdo podobieństwo katastrofy klimatycznej jest nadal jeszcze małe, to jej potencjalnie nieodwracalny charakter sprawia, iż nie można wyznaczyć górnego pułapu ceny emisji CO2, który byłby wystarczającym bodźcem dla pojawienia się nowych technologii chroniących ludzkość przed bezpowrotnym pogorszeniem się klimatu. Gernot Wagner, bliski współpracownik zmarłego niedawno Martina Weitzmana, uważa, że dopiero pojawianie się takich technologii da nam racjonalne podstawy do późniejszego stopniowego obniżania ceny dwutlenku węgla.
Wielkim zwolennikiem takiego podejścia do wyceny – biorącego pod uwagę ryzyko nieodwracalnej katastrofy klimatycznej – jest wspomniany Bob Litterman. Większość życia zajmował się właśnie wyceną ryzyka – nie tylko tworząc modele teoretyczne (w tym model Blacka-Littermana), ale zajmował się tym w praktyce – będąc przez wiele lat szefem zespołu zarządzania ryzykiem w Goldman Sachs. Gernot Wagner wspomina, że Robert Litterman był zaskoczony, widząc, iż makroekonomiści, chcąc oszacować cenę emisji tony CO2, nie brali w dostatecznym stopniu pod uwagę, że nie chodzi tu tylko o koszty zmniejszenia bieżącej konsumpcji, ale głównie o ryzyko nieodwracalnej katastrofy klimatycznej. A pierwszą rzeczą, którą robią zarządzający ryzykiem w instytucjach finansowych, jest identyfikacja największych zagrożeń i zastanawianie się, czy ryzyko ich pojawienia się jest dobrze wycenione.
Co jednak robić, jeśli nie da się precyzyjnie określić, ile powinna wynosić cena emisji tony CO2, gdyż ani nie wiemy, jaki wzrost temperatury uruchomi nieodwracalne zmiany klimatyczne, ani nie możemy dokładnie oszacować, jakie będą tego konsekwencje? Pozostaje to, co zostało już w wielu krajach zastosowane – wyznaczanie limitów możliwie szybkiego dojścia do emisji zerowej i tworzenie takich warunków dla handlu pozwoleniami na emisję, by cenę pozwoleń wyznaczał rynek – najlepszy koordynator decyzji uczestników życia gospodarczego.
Realokacja kapitału
System tego rodzaju (cap and trade) wymyślił przed laty kanadyjski ekonomista John Dales, gdy zastanawiał się, jak pogodzić ze sobą postulaty ekologów i przedsiębiorstw bojących się, że zbyt szybkie zmiany polityki klimatycznej mogą nadmiernie ograniczyć możliwości dostosowywania się do nich. Uważał, że system handlu pozwoleniami na emisję, w którym cena dostosowuje popyt do zmniejszającej się z biegiem czasu podaży, da przedsiębiorstwom wybór pomiędzy dokonaniem szybkich zmian lub rozłożeniem ich w czasie dzięki nabyciu odpowiedniej ilości pozwoleń.
Z czasem ten pomysł zaczął być stosowany. W Kalifornii przyniósł sukces w postaci wyeliminowania problemu nadmiernej emisji dwutlenku siarki do atmosfery. Dzisiaj, oprócz Kalifornii, rynki handlu pozwoleniami na emisję ma 10 stanów w północno-wschodniej części USA.
Największy na świecie system handlu pozwoleniami na emisję gazów cieplarnianych funkcjonuje od 2005 r. w Unii Europejskiej. Dotąd bardziej pomagał firmom elastycznie dostosowywać się do wymogów polityki klimatycznej, niż prowadził do przełomowych zmian technologicznych, ale trudno się temu dziwić, bo stanowią one z reguły efekt trwających latami badań podstawowych.
Do stosunkowo niedawna ceny pozwoleń na emisje CO2 były wyjątkowo niskie, ponieważ recesja, a później anemiczny wzrost gospodarczy zmniejszyły znacznie popyt na nie, ale ostatnio nastąpił widoczny wzrost ich wysokości – głównie w wyniku przyjęcia przez UE bardziej wymagających wymogów dotyczących ścieżki dochodzenia do zerowej emisji. Zapewne kolejną zmianą w systemie handlu pozwoleniami będzie ustalenie limitów otwartych (spekulacyjnych) pozycji, by instytucje finansowe, uczestniczące w obrocie nimi, nie powiększyły nadmiernie trendu wzrostu cen. Rozwiązanie takie byłoby naturalne, skoro od dawna limity tego rodzaju są stosowane na giełdach futures oferujących kontrakty na produkty żywnościowe – dobra, w przypadku których zmienność cen nie powinna być zbyt duża.
Zmiany w polityce klimatycznej wpływają nie tylko na ceny pozwoleń na emisję CO2. Mają duży wpływ na cały system finansowy, w tym na rynek kapitałowy. Oczekiwania dotyczące przyszłej polityki klimatycznej są ważną informacją dla inwestorów wyceniających wartość spółek, co prowadzi do trwającego już od dłuższego czasu relatywnego spadku cen akcji firm przyczyniających się do emisji gazów cieplarnianych, a to prowadzi do zmian w przepływach kapitału na korzyść niskoemisyjnych branż przemysłu.
W 2019 r. ponad 600 dużych funduszy inwestycyjnych wystosowało apel do władz USA, by zwiększyły wymogi podawania przez spółki giełdowe informacji pozwalających ocenić wpływ zmian polityki klimatycznej na ich wyniki finansowe. Informacje te są funduszom potrzebne, by wiedziały, jak chronić przed stratami swych klientów. W zeszłym roku IEEFA (Institute for Energy Economics and Financial Analysis) opublikował dane mówiące, że nawet największe fundusze inwestycyjne, zatrudniające rzesze świetnych analityków, traciły miliardy dolarów z powodu niedostatecznej w tym względzie informacji.
A trend zmian jest bardzo symptomatyczny. Gdy Bob Litterman, chcąc chronić świat swoich wnuków, odszedł z bankowości inwestycyjnej i doradzał m.in. World Wildlife Fund, zaproponował WWF wykorzystywanie transakcji Stranded Assets Total Return Swap, które są – jak można odgadnąć z samej ich nazwy – zakładem o to, że będą pogarszać się wyceny spółek przyczyniających się do emisji gazów cieplarnianych. Potem, przez szereg lat, transakcje te przynosiły WWF bardzo duże zyski.
Źródła finansowania
Obok niepewności tego, czy i kiedy pojawią się tanie i łatwo dostępne technologie, które pozwolą zminimalizować ryzyko bezpowrotnego zniszczenia środowiska naturalnego Ziemi, głównym problemem polityki klimatycznej są koszty jej prowadzenia w krajach mało zamożnych. W tych gospodarczo rozwiniętych władze są w stanie rekompensować gospodarstwom domowym, przynajmniej tym o niższych dochodach, zwiększanie się kosztów utrzymania w wyniku wzrostu cen energii, tym bardziej że jednym ze źródeł finansowania takich rekompensat są dochody ze sprzedaży pozwoleń na emisję CO2.
W krajach rozwijających się ten problem jest o wiele większy. Tam rządy muszą mieć na uwadze nie tylko konieczność uchronienia przed katastrofą klimatyczną przyszłych pokoleń, lecz także muszą dbać o to, by ceny energii zużywanej przez gospodarstwa domowe nie były zbyt wysokie. Problem w tym, że punktem wyjścia jest sytuacja, w której dotują na dużą skalę produkcję energii, subwencjonując także ceny węgla. Znaczące podniesienie ceny emisji CO2 i rekompensowanie wzrostu kosztów energii dla dużej części ludności wymagałoby od rządów krajów rozwijających się tak znacznego zwiększenia wydatków budżetowych, że szereg z nich nie byłoby na to stać.
Krajom znajdującym się w takiej sytuacji warto pomóc. Wprawdzie ich udział w emisji CO2 jest na razie bez porównania mniejszy niż USA, Europy i Chin, ale wraz ze wzrostem poziomu konsumpcji to może szybko się zmienić. Pytanie zatem, czy świat poradzi sobie z tym arcytrudnym problemem.
Współpraca międzynarodowa to dziedzina, w której na wielkie sukcesy nie można niestety liczyć, ale coś w tej sprawie się dzieje. W MFW trwają negocjacje dotyczące emisji SDR w kwocie 650 mld dol. na finansowanie kosztów polityki klimatycznej.
Czy można zatem odetchnąć z ulgą, że sprawa jest załatwiona? Bynajmniej tak nie jest. Kraje mniej zamożne za wiele z tej kwoty nie dostaną, ponieważ przydziały SDR-ów są proporcjonalne do wielkości PKB państw członkowskich MFW. Poza tym to nie jest rozwiązanie przyszłościowe. SDR nie są, wbrew temu, co się często myśli, globalnym pieniądzem, lecz tylko uprawnieniami do zamiany ich na waluty międzynarodowe – głównie dolary i euro – a trudno sobie wyobrazić, by Rezerwa Federalna lub ECB emitowały stale w dużej ilości dolary i euro bezpośrednio na potrzeby polityki klimatycznej w krajach mało zamożnych.
Puśćmy więc wodze fantazji i wyobraźmy sobie, że na konferencji w Bretton Woods w 1944 r. propozycja Johna Maynarda Keynesa, by utworzyć Międzynarodową Unię Rozliczeniową, nie zostaje zablokowana i powstaje nie MFW, pełniący do dziś rolę funduszu stabilizacyjnego, lecz globalny bank centralny z prawdziwego zdarzenia, który naprawdę emituje ogólnoświatowy pieniądz, nazywający się, jak proponował Keynes, bankor. Być może w takiej sytuacji łatwej byłoby o solidarność międzynarodową w postaci finansowania polityki klimatycznej w krajach mniej zamożnych – skoro chodziłoby o dobro naprawdę wspólne.