Zemsta natury przybiera postać pandemii, chorób cywilizacyjnych, zaburzeń klimatu. Ludzkość musi naprawić swoje relacje z przyrodą.
Do niedawna wydawało się, że człowiek już na zawsze zrzucił jarzmo przyrody. Ale gwałtownie powiększającej się populacji ludzkiej grozi nowe zagrożenie – pułapka Meadowsa (Dennis Meadows był współautorem raportu „Granice wzrostu”, który został opublikowany w 1972 r.).
W odróżnieniu od pułapki maltuzjańskiej, w której tkwiły społeczeństwa rolnicze (większa produktywność prowadzi do wzrostu populacji, lecz z tego powodu nie poprawia się standard życia, bo cały wzrost jest „przejadany”), charakteryzuje się nowymi cechami. Po pierwsze, gospodarka preindustrialna wykorzystywała ziemię i drewno, współczesna eksploatuje globalny ekosystem, a co za tym idzie – niszczy atmosferę, hydrosferę i biosferę. Po drugie, współczesny kapitalizm wymaga do sprawnego funkcjonowania ciągłego powiększania konsumpcji, a to sprawia, że coraz większy jest ślad ekologiczny takiej gospodarki. I po trzecie, wyjście z pułapki Meadowsa, która grozi załamaniem rozwoju cywilizacji, wymaga współdziałania ponadnarodowej wspólnoty, by określić warunki funkcjonowania przyszłej gospodarki, m.in. czasu pracy, miksu energetycznego czy podatków. Mechanizm rynkowy tych problemów nie rozwiąże, bo np. koszt budowy prototypowego reaktora termonuklearnego ITER oszacowano na co najmniej 25 mld dol.
Już u zarania społeczeństwa rynkowego angielski socjolog Karl Polanyi dostrzegł ten „podwójny ruch” splecionych ze sobą tendencji: z jednej strony stałej ekspansji społecznie wykorzenionych rynków, z drugiej – wysiłków regulacyjnych, by ograniczać destrukcyjne skutki wolnorynkowego mechanizmu.
Jeszcze więcej betonu
Dla wymiany biologicznej między kontynentami przełomem stały się odkryte w XVI w. szlaki żeglugowe. Wtedy dokonała się wielka wędrówka genów, roślin, zwierząt oraz bakterii, wirusów, grzybów i pasożytów. Epidemie zawsze dziesiątkowały te populacje, które po raz pierwszy stykały się z chorobotwórczym czynnikiem – 90 proc. tubylczych ludów Ameryk zabił m.in. wirus ospy prawdziwej, zaś zamorskie kolonie Europejczyków stały się, jak pisze amerykański biogeograf Alfred Crosby, „rzeźniami”. Jedyny rewanż kolonizowanych to kiła prawdziwa, która – dopóki nie było antybiotyków – krążyła po świecie pod zmieniającą się nazwą choroby neapolitańskiej, hiszpańskiej, francuskiej czy polskiej.
Zidentyfikowano już ok. 400 chorób przenoszonych ze zwierząt na ludzi – piszą o tym epidemiolodzy Christopher Duncan i Susan Scott w książce „Czarna śmierć. Epidemie w Europie od starożytności do czasów współczesnych”. Patogeny, które powodowały i powodują zarazy (epidemia dżumy w Atenach w V p.n.e., dżuma Justyniana w IV w. czy czarna śmierć w XIV w.) pokonały barierę międzygatunkową – wehikułem bywały pchły (bakteria dżumy dymieniczej), wszy (bakteria tyfusu), kaczki, kury i świnie (wirus grypy), szympansy z zachodnio-środkowej Afryki (wirus HIV). Od połowy XX w. wykryto ponad 30 odzwierzęcych chorób wirusowych, w wielu przypadkach trudno ustalić ich „dawców” (wirusowe gorączki krwotoczne). Czynnik zakaźny nadal żyje w harmonii ze zwierzęcym żywicielem i czeka, by znaleźć lepszą niszę.
Historycznie siedliskiem wirusów była Wielka Dolina Ryftowa przecinająca Kenię i Etiopię. Tu hominidy, a później wspólnoty homo erectus oraz homo sapiens, żyły blisko różnych gatunków dzikich zwierząt. Dżuma krwotoczna pokonała drogę na wybrzeże Morza Śródziemnego wzdłuż Doliny Nilu – ekspansję ułatwiła rewolucja w rolnictwie: pojawił się osiadły tryb życia i coraz większe skupiska ludności. W miastach triumfowały choroby tłumów jak ospa czy odra. Ich zarazki mają ludzkich nosicieli i nie są w stanie przetrwać w małych populacjach – albo zabijają gospodarzy, albo na długo ich uodparniają. Na przykład w czasie trwającej w latach 1917–1918 grypy hiszpanki dwie trzecie śmiertelnych ofiar było w gęsto zaludnionych Indiach. Współcześnie to Chiny stały się rezerwuarem nowo powstałych chorób wirusowych. W tamtejszym społeczeństwie tradycja i prestiż podtrzymują legalny oraz nielegalny rynek obrotu dziką przyrodą; oferuje on do celów kulinarnych mięso dzikich gatunków zwierząt. Rynek ten jest wart 73 mld dol. i zatrudnia milion osób („Zemsta pangolina”, Magazyn DGP 75/2020).
Obecnie groźne są szczególnie bakterie wielolekooporne (to wynik nadużywania przez nas antybiotyków), mikroby atakujące zwierzęta hodowlane i domowe (pryszczyca, ASF, choroba niebieskiego języka). Globalizacja zwiększyła łatwość pokonywania przez patogeny granic państw i kontynentów.
Różnica w porówaniu z dawnymi czasami polega na możliwości wykorzystania dwóch wcześniej niedostępnych narzędzi przeciwdziałania epidemiom: nauki i państwa. Pierwsze skraca znacznie drogę do leków i szczepionek. Dawne populacje musiały rozwinąć odporność dzięki spontanicznej mutacji jakiegoś genu (dla dżumy krwotocznej to receptor CCR5-delta 32). Najwyższą cenę płacili wówczas najmłodsi, którzy stanowili aż 70 proc. ofiar epidemii – w XVII i XVIII w. wirus ospy zabił w Anglii, podają Duncan i Scott, ok. 20 proc. zakażonych dzieci. Drugie narzędzie to oświeceniowe państwo i jego biopolityka. Troska o higienę publiczną, kanalizacja, zapewnienie dostępu do czystej wody – zamknęły główną autostradę dla drobnoustrojów.
Także trwające obecnie zmagania z epidemią koronawirusa pod egidą państwa ukazują, że jest ono jedynym sprawnym i funkcjonalnym mechanizmem w sytuacji zagrożenia.
Wzorem jest państwo chińskie. Jego rząd, współdziałając z organami władzy lokalnej i z wolontariatem, wdrożył system zaopatrzenia w artykuły pierwszej potrzeby, tym samym zapewniając izolację konieczną do zastopowania pochodu wirusa. Konieczne okazało się wykorzystanie sztucznej inteligencji do rozpoznawania potencjalnie zakażonych osób. Pomogły wielkie chińskie korporacje handlu internetowego oraz stworzony system dostawy bez kontaktu z kurierem. Doszła do tego właściwa społeczeństwu postkonfuncjańskiemu dyscyplina i szacunek dla autorytetu państwa. Dlatego już 90 proc. dużych firm wznowiło produkcję i chińska lokomotywa wzrostu po krótkim zwolnieniu tempa pędzi dalej.
Jednak ani gospodarka oparta na wiedzy, ani cyfrowy kapitalizm nie zmienią tego, że każdy system ekonomiczny jest skazany na ekosystem. Dlatego człowiek może rozwijać tylko taką gospodarkę, która zachowa równowagę tego drugiego. Jak stwierdza klimatolog John Cowie w książce „Zmiany klimatyczne. Przyczyny, przebieg i skutki dla człowieka”: „Jesteśmy istotami biologicznymi, włączonymi i zależnymi od wielu ekologicznych układów, które z kolei są zależne od klimatu”. Człowiek wykorzystuje zasoby naturalne, których eksploatacja powoduje zmiany lokalnych ekosystemów – przez wylesianie, nadmierne wykorzystywanie gruntów ornych, lasów tropikalnych, oceanów, a także przez rozbudowę sieci osiedleńczej. Beton pokrywa powierzchnię Ziemi równą obszarowi Francji, a być może nawet, zdaniem pesymistów, Indii. Co roku ubywa 12 mln ha ziem uprawnych. Kurczy się powierzchnia lasów, zwłaszcza deszczowych. Ludzkość zużywa o 20 proc. więcej zasobów, niż przyroda jest w stanie przywrócić (WWF Living Planet Report 2012). Gospodarcza aktywność doprowadziła do fragmentacji środowiska naturalnego, zanieczyszczeń chemicznych oraz obecności w nowych siedliskach gatunków obcych w danym ekosystemie. Powstał swoisty wolny rynek genów do wykorzystania przez różne gatunki, zwłaszcza patogeny. Łatwo znaleźć wehikuł do poszerzenia ekspansji między gatunkami (SARS-CoV-2 prawdopodobnie pokonał drogę: nietoperz – cyweta – człowiek).
Dobrobyt bez wzrostu
W świecie bez pandemii nie może obowiązywać dogmat o prymacie gospodarki napędzanej potrzebą pokonywania bariery popytu. Miernik PKB jest zawodny. Skutki procesów gospodarczych sięgają dalej niż wymiana rynkowa, a zwłaszcza pieniężna: to głównie koszty środowiskowe, nieuwzględniane w cenie produktów. Społeczna wartość profesji może znacznie odbiegać od rynkowej wyceny. Dla przykładu: pracownik reklamy ma się przyczynić do zwiększenia konsumpcji, ale ostateczne skutki jego pracy to też m.in. otyłość społeczeństwa, zanieczyszczenie środowiska, wzrost zużycia energii. W rezultacie na każdą jednostkę jego płacy przypada określona wielkość strat. I tak, każdy funt zarobiony przez dyrektora reklamowego – a rocznie to ok. 0,5 mln, niszczy 11,5 funta wartości społecznej. Inaczej jest w przypadku pracownicy domu opieki: jej roczne zarobki wynoszą ok. 11,5 tys. funtów, lecz każdy jej funt generuje 7 funtów wartości społecznej (badanie „A Bit Rich: Calculating the Value to Society of Different Professions” z 2009 r. przeprowadzone przez New Economic Foundation).
Większość zasobów naturalnych jest niezbędna do istnienia naszej cywilizacji i niemożliwa do zastąpienia sztucznymi produktami. Tym samym trzeba odrzucić absolutyzację suwerenności konsumenta, dyskontowanie przyszłych strat, prymat wzrostu gospodarczego. Wyraża to koncepcja gospodarki trwałego rozwoju (Steady-State Economy). Ta pochodząca z połowy XIX w. idea Johna Stuarta Milla została rozwinięta przez Hermana Daly’ego w książce „Beyond Growth. The Economics of Sustainable Development”. Główna teza zakłada, że przyroda może istnieć bez człowieka, ale człowiek nie może istnieć bez przyrody. Pełny rachunek ekonomiczny powinien zatem obejmować warunki bezpieczeństwa i stabilności związane z ziemią oraz jej bogactwami naturalnymi, zwłaszcza źródłami energii, a także brać pod uwagę zdrowie psychofizyczne ludności, w tym dostatek żywności. Wszystkie te elementy zależą od Ziemi, żaden z nich nie podlega rynkowemu mechanizmowi podaży i popytu. Taki model współczesnej gospodarki jest bliski idei dobrobytu bez wzrostu.
Niewiele pomoże marketingowe pompowanie dobrodziejstw elektromobilności i sztucznej inteligencji. Znalezienie sposobów realizacji takiej strategii będzie wymagało współdziałania nie tylko państw, ale też zmian orientacji życiowych nas wszystkich. Strategia ta będzie wymagała uzgodnienia wspólnych celów i interesów: „tłustych misiów” i pracowników, zamożnych konsumentów globalnego supermarketu, którym „nic, co ludzkie nie jest obce”, i szukających kromki chleba w biedaszybach, gigakorporacji i szewca, który nie ma już czego pilnować. Jedno nie ulega wątpliwości: współcześnie żadne społeczeństwo nie może samodzielnie unieść ciężaru efektów zewnętrznych ogromnego sukcesu cywilizacyjnego industrializacji i kapitalizmu. Tę prawdę przypomina koronawirus i pandemia.