Nie mówimy sobie prawdy. Chcemy się łudzić. Pocieszać. Nigdzie nie widać tego lepiej niż w obliczu zbliżającej się katastrofy klimatycznej. U wielu wywołała ona stan wzmożenia i gotowość, żeby coś zrobić.
magazyn okładka 3 stycznia 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Zgodnie z dominującym dziś indywidualizmem utrwala się przekonanie, że wszystko będzie dobrze, jeśli tylko każdy z nas przyjmie mocne postanowienie poprawy. Nie będzie mył zębów przy lejącej się z kranu wodzie, posegreguje śmieci, zrezygnuje z mięsa. Porzuci samochód na rzecz roweru, ograniczy konsumpcję. W myśli zasady: jeśli chcesz zmiany, zacznij od siebie. Chcemy gorąco wierzyć w to, że miliony takich jednostkowych przemian doprowadzą do wielkiej zmiany. Indywidualistyczny duch czasów każe nam bowiem myśleć, że wszystko zależy od jednostki. Czyżby?
Nie chcę dyskredytować wysiłków każdego, kto na własnym poletku próbuje się zmierzyć z groźbą katastrofy klimatycznej; ideały ekologicznego życia oceniam jako szlachetne i godne pochwały. Zarazem jednak uważam, że w przekonaniu, iż wszystko zależy od nas samych, tkwi wielkie przekłamanie. Że w rzeczywistości ktoś próbuje nas nabrać, odwrócić naszą uwagę od tego, gdzie faktycznie leży problem.
A nie leży on w tobie czy we mnie, drogi czytelniku. To problem systemu. Jego centrum stanowi współczesny kapitalizm. Jeśli pozostawimy go w obecnej formie, nie ma żadnych szans na powstrzymanie katastrofy klimatycznej. Kluczem do jej zapobieżenia jest bowiem głęboka zmiana gospodarcza. A także polityczna i kulturowa. Wszystko musi się zmienić, jeśli mamy ocaleć jako gatunek. Czy jesteśmy na to gotowi? Wątpię.

Dylemat współczesnych

Zacznijmy od kapitalizmu. Jego trwanie jest zależne od ciągłego procesu intensyfikacji produkcji i konsumpcji. Gdy tylko ta ostatnia słabnie, zaczynają się kłopoty. A przecież to absurdalna wręcz skala konsumpcji w wielu krajach zachodnich i w niektórych pozazachodnich (np. bogatych arabskich krajach naftowych) jest jedną z głównych przyczyn dzisiejszych kłopotów klimatycznych (Stany Zjednoczone, królestwo gargantuicznej konsumpcji, które zamieszkuje 5 proc. populacji globu, pochłaniają 25 proc. jego zasobów). To nasze pragnienia, aby mieć wciąż więcej i więcej, spowodowały, że zużycie zasobów naszej planety zbliżyło się do krytycznego poziomu. Często jest to konsumpcja marnotrawna, czego najlepszą ilustrację stanowi przemysł odzieżowy, eksploatujący ogromnie środowisko (co roku niszczy się setki tysięcy ton nowej odzieży, która nie znalazła nabywców, a spora część kupowanych rzeczy nigdy nie zostanie założona – wymiana naszych ubrań to z reguły sprawa kaprysu, a nie potrzeby). Ale i inne branże mają swoje grzechy na sumieniu, jak np. przemysł motoryzacyjny próbujący nas przekonać, że dobre samopoczucie uzyskamy dopiero wtedy, gdy będziemy jeździli wielkimi samochodami, czy przemysł AGD, który od dziesięcioleci umyślnie przyspiesza starzenie się sprzętu, abyśmy częściej musieli go wymieniać.
Bez ciągłego wzrostu konsumpcji napędzanej przez reklamę oraz dominujące wzory kulturowe (tyle jesteś wart, ile masz i ile konsumujesz) kapitalizm popadłby w poważne kłopoty. Zamykano by fabryki, ograniczano zatrudnienie, obcinano płace. Dotykamy tutaj głównej sprzeczności, z jaką mamy obecnie do czynienia. Zmniejszenie konsumpcji – niezbędne, aby uratować planetę – może się odbić na sytuacji życiowej wielu ludzi, w tym na losach zawodowych młodych, będących dziś awangardą walki o zatrzymanie zmian klimatycznych. Jednocześnie osłabienie kapitalizmu, a być może nawet zastąpienie go czymś innym (tylko czym?) niewątpliwie wywoła opór zarówno tych, którzy de facto rządzą dziś światem (szefowie wielkich korporacji, banków i wielkich funduszy inwestycyjnych), jak i dużej grupy pracowników. Z kolei odejście od ideologii ciągłego wzrostu pociągnie za sobą sprzeciw tych, którzy dzięki niej wspaniale prosperują, ekonomistów wiernych ilościowym, a nie jakościowym miernikom postępu, a także polityków. To jedynie wzrost pozwala łagodzić tlące się niezadowolenie pracowników. Dzięki niemu jest więcej pieniędzy na wypłaty, świadczenia społeczne i poprawę jakości życia (usługi publiczne, infrastruktura itd.). Za pieniądze pochodzące ze wzrostu kupuje się społeczny pokój. Stoimy więc przed dylematem: albo ciągły wzrost i katastrofa klimatyczna, albo ograniczenie wzrostu, a wraz z nim kłopoty ekonomiczne, społeczne i polityczne. Jak z tego wybrnąć?

Czas na wstyd

Niewątpliwie część rozwiązania leży w sferze podziału dochodów. Trzeba przyjąć założenie, że jako ludzkość wytworzyliśmy już wystarczająco dużo bogactwa. Teraz chodzi jedynie o to, aby je sprawiedliwie podzielić. W tej perspektywie sprawa sprawiedliwości społecznej i redukcji nierówności okazuje się kluczem do poprawy naszej sytuacji ekologicznej, a nie tylko społecznej i politycznej. Przeniesienie akcentu ze wzrostu na podział zasobów pozwoliłoby zwolnić tempo naszej działalności ekonomicznej przy jednoczesnym zapewnieniu pokoju społecznego. Ci, którzy dzisiaj zarabiają tyle, że nie wiedzą, co robić z pieniędzmi, a dzięki ich posiadaniu nie stają się coraz szczęśliwsi (poczucie szczęścia nie koreluje ze wzrostem zamożności powyżej pewnego poziomu, co w naukach społecznych zostało już dawno udowodnione), musieliby zadowolić się znacznie mniejszymi dochodami i podzielić się zgromadzonym bogactwem. Środki uzyskane z opodatkowania kapitału i zysków państwa mogłyby wydać na wyciągnięcie z biedy osób w najtrudniejszej sytuacji – bo to one wobec słabnięcia kapitalizmu ucierpią w pierwszej kolejności – a także na zapobieżenie zbliżającej się katastrofie ekologicznej (np. poprzez radykalne ograniczenie emisji gazów cieplarnianych). Nie mniej ważne byłoby ratowanie ludzi z tych zakątków świata, które niedługo staną się niemożliwe do zamieszkiwania (rejony Afryki).
Procesowi temu musiałaby towarzyszyć zmiana dominujących wzorców dobrego życia. I tu jest pole do popisu dla nas wszystkich. Utrwalone przez wieki ekspansji ekonomicznej nastawienie na gromadzenie coraz większej ilości dóbr oraz absurdalne zrównanie sukcesu życiowego z posiadaniem musiałoby ustąpić chęci odnajdywania sensu życia w kontaktach międzyludzkich (przyjaźń, miłość, pomoc wzajemna), kontemplacji przyrody, poszukiwaniu piękna i harmonii estetycznej w naszym otoczeniu kulturowym, odnowie życia religijnego, twórczości artystycznej. Czyli wszystkim tym, co dziś uważa się za nieważny dodatek do intensywnej pracy i żarliwej konsumpcji. Powinniśmy się też zacząć wstydzić tego, co przez wieki uchodziło za powód do dumy: ilości nagromadzonych rzeczy. Luksusowych dóbr. Wielkich domów. Wspaniałych jachtów. Prywatnych wysp. Ogromnych samochodów. A także skrzętnie gromadzonych wrażeń z dalekich podróży (w tym przede wszystkim rejsów wielkimi wycieczkowcami i samolotami oraz dalekich wypraw samochodowych). Tysięcy zdjęć, które robimy po to, aby wrzucić je do internetu i wzbudzić zazdrość innych. Nieustannego porównywania się z innymi pod względem posiadanych rzeczy i doświadczeń.

Ocali nas empatia

Musielibyśmy zatem stać się innymi ludźmi. I inne musiałyby także stać się media. Dziś ich deklarowane poparcie dla zmiany status quo idzie w parze z zarabianiem na tym, co ten status quo podtrzymuje (reklamy, w tym produktów wyjątkowo nieekologicznych, jak wielkie samochody, rejsy wycieczkowcami czy noclegi w ogromnych hotelach). Doprawdy trudno to sobie wszystko wyobrazić. Tak samo jak trudno wyobrazić sobie przerwanie zgubnego dla planety procesu kopiowania zachodnich wzorów sukcesu przez osoby z innych kręgów kulturowych. Nawet jeśli udałoby się nam zbudować kulturę wartości postmaterialistycznych (pojęcie ukute i dogłębnie przeanalizowane przez wybitnego amerykańskiego socjologa Ronalda Ingleharta), to pozostaje jeszcze reszta świata, która dopiero marzy o materialnym dobrobycie, podczas gdy my powoli nawołujemy do jego ograniczenia. Trudno nie rozumieć ich tęsknot. W tym sensie pilne potrzeby planety – zwłaszcza zmniejszenie konsumpcji – całkowicie mijają się z pragnieniami miliardów ludzi, którzy nawet nie zaczęli konsumować powyżej minimum potrzebnego do biologicznego przetrwania (jak liczni mieszkańcy krajów Afryki) albo konsumują wciąż bardzo mało w porównaniu z Zachodem (jak Indie czy Chiny). To w zasadzie przesądza bieg wypadków. Jeśli bowiem Zachodowi udałoby się przestawić tory ekonomii, polityki i kultury na bardziej ekologiczne, wciąż pozostaje reszta świata, na którą mamy bardzo ograniczony wpływ, a jeśli już, to raczej szkodliwy, chociażby za sprawą wzorów konsumpcji upowszechnianych przez kulturę masową, głównie w wersji amerykańskiej (filmy, seriale, muzyka). Ale samo to wydaje się bardzo wątpliwe. Nawet jeśli uwierzymy w szczerą chęć ekologicznej poprawy wielu mieszkańców pierwszego świata (a przecież możemy tu mieć poważne wątpliwości, np. z powodu deklarowanej przez amerykańskich polityków niepodważalności American Way of Life lub z powodu istnienia silnego ruchu denialistów, którzy zaprzeczają zmianom klimatycznym, ewentualnie zrzucają winę na czynniki naturalne), pozostają jeszcze interesy możnych tego świata. Jak pokazują badania i raporty różnych organizacji między narodowych, za zanieczyszczenia atmosfery odpowiadają głównie wielkie korporacje wydobywcze (pięć największych z nich za 70 proc. emisji), które od dawna wiedziały, że ich działalność jest szkodliwa dla Ziemi. Bez objęcia tych koncernów polityczną kontrolą, bez wymuszenia na nich zmiany sposobu działania nie ma żadnych szans na zapobieżenie katastrofie klimatycznej. Tymczasem nikt o takiej kontroli nie mówi. Dominujący od początku lat 80. XX w. paradygmat ekonomiczny, nakazujący trzymać się polityce z dala od rynku (neoliberalizm) i uznający osiąganie zysku za jedyny obowiązek społeczny instytucji ekonomicznych (sławna teza Miltona Friedmana, guru neoliberałów), skazuje ludzkość na bezsilne przyglądanie się katastrofie klimatycznej.
Wszystko to każe nader krytycznie spojrzeć na wmawiane nam czasami przekonanie, że wszystko zależy od nas, naszych nawyków i zachowań. Wszystko zależy od niewielkiej grupy najbogatszych i najbardziej wpływowych mężczyzn, polityków i szefów największych światowych korporacji. Nie przypadkiem podkreślam, że to mężczyźni. Mam wrażenie, że nie jest to bez znaczenia dla naszych szans na przetrwanie. Wszystkie badania socjologiczne i psychologiczne pokazują bowiem, że mężczyźni są znacznie bardziej skłonni do podejmowania ryzyka, do zachowań agresywnych, nakierowanych na uzyskanie przewagi nad innymi. Mają też znacznie mniejszą zdolność do empatii. A niczego bardziej nie będziemy potrzebowali przez najbliższe lata jak ograniczenia ryzyka, rozsądnego wycofania się z głoszonych od lat dogmatów, empatii (np. wobec imigrantów klimatycznych, których będzie coraz więcej) oraz umiejętności myślenia w kategoriach długofalowych interesów ludzkości. Być może to zatem kobiety ocalą świat. Mężczyźni wydają się do tego niezdolni. To, do czego są zdolni, to do snucia wizji podboju Marsa (Elon Musk) w słabo zawoalowanym celu przygotowania miejsca ucieczki z Ziemi dla najbogatszych. Ci ostatni zdają się wierzyć, że jak zwykle im uda się wykupić z kłopotów. Mylą się, ale to niewielka pociecha dla nas wszystkich.
Jedynie wzrost pozwala łagodzić tlące się niezadowolenie pracowników. Dzięki niemu jest więcej pieniędzy na wypłaty, świadczenia społeczne i poprawę jakości życia. Za pieniądze pochodzące ze wzrostu kupuje się społeczny spokój. Stoimy więc przed dylematem: albo ciągły wzrost i katastrofa klimatyczna, albo ograniczenie wzrostu, a wraz z nim kłopoty ekonomiczne, społeczne i polityczne. Jak z tego wybrnąć?