- Susza jest słabo widoczna, jej skutki nie są odczuwalne natychmiast, jest trochę niezauważalna, ale równie mocno dotkliwa - mówi Bogdan Ozga-Zieliński, profesor Instytutu Meteorologii Gospodarki Wodnej - Państwowego Instytutu Badawczego.
Za oknem coraz częściej jesiennie i o suszy jakoś mniej słychać.
Zacznijmy od tego, że Polska jest krajem ubogim w wodę. Nasze zasoby wodne to rocznie ok. 60 km sześc. W przeciętnym roku – nie suchym, nie mokrym – mamy od 1,6 tys. do 1,8 tys. m sześc. wody na jednego mieszkańca na rok. Dla porównania w Niemczech to 2,5 tys.–2,6 tys. m sześc. – to dane Banku Światowego, który prowadzi zestawienie dla całego świata. W 2014 r. średnia w Unii Europejskiej wynosiła 2961 m sześc. na głowę na rok. Jest kilka krajów w Europie w gorszej niż my sytuacji, np. Czechy, Dania, Belgia, Cypr czy Malta, ale niestety jesteśmy na jednym z ostatnich miejsc. A do tego zatrzymujemy bardzo mało wody – jedynie 6,5 proc. W efekcie zmniejszona liczba opadów w okresie zimowym i wysoka temperatura latem stają się bardzo dotkliwe dla społeczeństwa i gospodarki.
Na ile ta susza jest poważniejsza niż te, które zdarzały się w przeszłości?
Lata mokre i suche cyklicznie się przeplatają, ale w ciągu ostatnich – powiedzmy 10 lat – doszły do tego istotne zmiany klimatyczne. Oczywiście trzeba też wziąć pod uwagę nierównomierny rozkład opadów na terenie Polski, na obszarach górskich nie ma suszy. Ale generalnie mamy coraz gorętsze lata i cieplejsze, ale i suchsze zimy. Mieliśmy wielokrotnie do czynienia z dokuczliwymi suszami, ale ostatnie lata pokazały, że ten proces się pogłębia.
Ale jak odkręcamy kran, to woda wciąż leci. Skąd ją bierzemy?
Głównym źródłem ujęć wodnych są rzeki, jeziora i sztuczne zbiorniki. Drugie źródło to wody podziemne: korzystają z nich niektóre gałęzie przemysłu, ale też rolnicy – gospodarstwa bardzo często mają swoje studnie. Głównie są to jednak wody powierzchniowe.
I ich jest coraz mniej.
Tak, szczególnie w okresie letnim. Opady może nie są zmniejszone w stosunku do innych pór roku, ale latem jest bardzo duże parowanie. I tu jest problem, bo ono przewyższa ilość opadów. W efekcie woda nie zdąży wsiąknąć, bo albo wyparuje, albo – w przypadku terenów zabudowanych – po prostu spłynie do kanalizacji, a potem do rzek.
Wtedy podnosi się poziom rzek, czyli tej wody jest jednak więcej.
Wtedy tak. Ale w okresie bezopadowym rzeki są głównie zasilane przez tak zwane wody gruntowe pierwszego horyzontu (to wody gruntowe położone najbliżej powierzchni ziemi, znajdujące się w tzw. strefie saturacji, strefie pełnego nasycenia gruntu wodą – red.), które w ciągu roku powinny być odnawiane. Ale nie są, bo brakuje zimą pokrywy śnieżnej.
Brak śniegu przyczynia się do suszy?
Woda z rozpuszczającego się śniegu powinna wsiąkać w grunt i zasilać wody gruntowe. Jeśli zimą nie pada, to one się nie uzupełniają. Potem przychodzi lato, wysokie temperatury, woda w rzece wysycha, a rzeka nie ma zasilania z wód gruntowych, bo ich też brakuje. To system naczyń połączonych – mało wody w gruncie, niski poziom w rzece, a bywa i tak, że to rzeka zasila wody gruntowe przy ich małym poziomie.
Zmiany klimatyczne nie znają granic. Nam brakuje wody, a części naszych sąsiadów nie.
Bo mają rozbudowany system retencji. U nas to działa tak – spadnie deszcz, spłynie do rzeki i dorzeczem Wisły i Odry odpłynie do Bałtyku. Kraje Europy Zachodniej mają bardzo dużo sztucznych zbiorników retencyjnych. W nich jest gromadzona woda, kiedy jest jej nadmiar, a gdy wody jest mało i panuje susza, z tych zbiorników zasilane są rzeki poniżej zbiornika retencyjnego.
Gdzie się buduje zbiorniki retencyjne?
Żeby powstało takie sztuczne jezioro, przegradza się koryto rzeki, budując zaporę lub jaz – rodzaj przegrody. Najbliższy od Warszawy zbiornik retencyjny to Zalew Zegrzyński. W Dębem jest zapora na Narwi, a sztuczny zbiornik zasilany jest przez Narew i wpadający do niej powyżej zalewu Bug. Zbiorniki retencyjne mają chronić przed powodzią – zbierają nadmiar wód, kiedy idą duże wezbrania, ale też zasilają w wodę rzeki podczas suszy. Wykorzystuje się je też np. do celów rekreacyjnych, a przy niektórych zaporach są wybudowane elektrownie wodne.
Dlaczego w Europie zbiorników jest dużo, a u nas mało, w każdym razie za mało?
Bo oni są bogaci, a my biedni. W latach 50., 60., jeszcze do połowy lat 70., budowało się w Polsce zbiorniki retencyjne. To był czas sporych inwestycji związanych z gospodarką wodną. Potem nasza sytuacja ekonomiczna stała się trudna, następnie przechodziliśmy transformację i okazało się, że różnorakich zaniedbań jest dużo. W tej chwili ponownie wraca się do koncepcji budowania zbiorników, i słusznie, choć mam wątpliwości, że się to uda.
Dlaczego?
To ogromne koszty liczone w miliardach złotych. A poza tym trzeba się mierzyć z protestami ekologów.
Dlaczego zieloni się sprzeciwiają?
Uważają, że budowa zapór na rzekach to przecięcie ciągu ekologicznego. Im głównie chodzi o ryby z rodzin łososiowatych, które poruszają się rzeką od morza do źródeł, by tam złożyć ikrę. Ekolodzy uważają, że zbiorniki retencyjne blokują ten przepływ i ryby nie są w stanie się rozmnażać. Warto zaznaczyć, że inżynierowie dziś tak budują zapory, żeby były tzw. przepławki, czyli specjalne przejścia umożliwiające rybom płynięcie w górę rzeki. Stare zapory czy jazy nie mają przepławek. Można więc częściowo zrozumieć postulaty osób dbających o środowisko, ale z drugiej strony trzeba też popatrzeć na potrzeby ludzi i dążyć do kompromisu.
Wracając do pieniędzy – resort gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej zamierza przeznaczyć 12–14 mld zł na Program Rozwoju Retencji w latach 2021–2027. To mało czy dużo?
Plan jest taki, żeby zatrzymywać do 15 proc. wody i maksymalnie wykorzystać retencję zlewni – chodzi głównie o małą retencję, ale również o tę dużą, czyli budowę nowych wielozadaniowych zbiorników retencyjnych. Czy te miliardy to mało czy dużo? Jeśli chodzi o rozwój małej retencji to dużo, na budowę zbiorników za mało. Przykładowo: zbiornik Świnna Poręba kosztował nas już ok. 25 mld zł, a ciągle ma status „w budowie”.
Co oznacza mała retencja?
To tworzenie wszystkich możliwych sytuacji, w których woda będzie zatrzymana. A zatem: jak najmniej terenów zabudowanych, a jak najwięcej zieleni, trawników, drzew, jak najmniej osuszania terenów. Teraz zresztą czyni się starania, by obszary niegdyś osuszone ponownie były mokre, żeby tam były łąki, bagna, naturalne zbiorniczki wodne. Mała retencja to też zielone dachy, niezabetonowane parkingi, np. wyłożone specjalną kostką z perforacjami, lasy, które są bardzo dobrym zbiornikiem retencyjnym. Wie pani, np. w Niemczech przy wielu domach jednorodzinnych mieszkańcy wkopują zbiorniki, gdzie gromadzą wypływającą rynnami deszczówkę. Potem wykorzystują ją do podlewania roślin, ale też na przykład do spłukiwania toalet. I w takie aktywne działania na rzecz retencji wierzę.
Dlaczego nie w dużą retencję? Plany resortu są ambitne, chce inwestować również w duże zbiorniki.
Bo, jak mówiłem, budowa jednego zbiornika retencyjnego to koszty idące w dziesiątki miliardów złotych. Obawiam się, że dzisiaj polskiego państwa na to nie stać. A plany? Dziś są takie, jutro inne. Poza tym historia pokazuje, że poprzednik zawsze się myli, a ten, kto po nim następuje, wszystko zmienia, ulepsza – i tak samo jest w gospodarce wodnej. Choć może teraz to się zmieni...
Ale jednocześnie brak systemowego podejścia do zagadnienia retencji to realne straty. Rolnicy szacują swoje na miliardy złotych, rząd wypłaca odszkodowania.
Do tego także z powodu suszy ceny produktów rolnych szybują, że tylko wspomnę o pietruszce po 20 zł za kilogram. Dlatego poza planami systemowymi ważne jest też przestawienie myślenia zwykłego, szarego obywatela na temat oszczędzania wody.
Prezes Wód Polskich mówił w wywiadzie dla DGP, że większość Polaków „ma wrażenie, że wody jest bardzo dużo – są jeziora, rzeki, okresowo zdarzają się powodzie, a woda jest stosunkowo tania”.
Polacy muszą sobie w końcu zdać sprawę, że wody w skali kraju mamy mało. Istotna jest tu edukacja i uświadamianie, jak ważne jest, żebyśmy dbali o wodę, nie marnowali jej choćby przy myciu zębów – nie róbmy tego przy odkręconych kranach. Oczywiście pamiętamy o wodzie w kontekście powodzi. Te są spektakularne, ludzie giną, tracą dobytek, czasami całego życia. Susza jest słabo widoczna, jej skutki nie są odczuwalne natychmiast, jest trochę niezauważalna, ale równie mocno dotkliwa – z tego musimy sobie zdawać sprawę.
Poczucie bezpieczeństwa związane z wodą zostaje od czasu do czasu naruszone. Panikę w mediach wzbudził w tym roku komunikat ze Skierniewic, w których zabrakło wody. Czy jest realne zagrożenie, że stanie się to w większej części Polski?
To są zagrożenia raczej lokalne, które mogą się zdarzać coraz częściej, w skali kraju raczej wody nie zabraknie. W latach 60., jeśli dobrze pamiętam, ujęcie dla Warszawy z Grubej Kaśki na Wiśle było tuż pod powierzchnią wody. I w pewnym momencie poziom wody tak spadł, że ujęcia się odsłoniły i nie można było pobierać z nich wody. Wtedy podjęto decyzję o przebudowie i teraz ujęcie wody jest poniżej dna. Zatem dopóki cokolwiek w rzece płynie, będziemy mieli wodę dla Warszawy. Nawet jak byłoby kompletnie sucho, woda musiałaby bardzo głęboko spaść poniżej dna rzeki, żeby stolica nie miała wody. A najniższy stan tegorocznego lata to 33 cm. To jeszcze trochę brakowało do absolutnego minimum, które wydarzyło się w sierpniu 2015 r. i wynosiło 26 cm.