Lubię powtarzać, że edukacja to inwestycja, jednak na bardzo proste pytanie o to, czy opłaca się realizacja systemu powszechnej obowiązkowej szkoły, nie znam odpowiedzi. Nie uważamy, że przymus uczestniczenia w życiu religijnym jest dobry, że dobra jest praca w korporacji, że wszystkie dzieci mają jeść owoce czy chodzić do klubów sportowych.
Lubię powtarzać, że edukacja to inwestycja, jednak na bardzo proste pytanie o to, czy opłaca się realizacja systemu powszechnej obowiązkowej szkoły, nie znam odpowiedzi. Nie uważamy, że przymus uczestniczenia w życiu religijnym jest dobry, że dobra jest praca w korporacji, że wszystkie dzieci mają jeść owoce czy chodzić do klubów sportowych.
Z jakichś niepojętych względów uważamy, że szkoła, tak mocno ingerująca w świat aksjologii dziecka, jak pięć Kościołów razem wziętych, tak standaryzująca, jak całe ze szkła korpo i tak nastawiona na wysiłek, jak klub sportowy, może i powinna być zaszczytnym obowiązkiem każdego młodego człowieka.
Żebyśmy jeszcze umieli ewaluować sens nauczania. Nie poziom (z tym są problemy, ale z gatunku przezwyciężalnych), lecz sens. Co lepiej wyrabia w uczniu umysłową i życiową sprawność – realizacja podstawy programowej z chemii czy może z polskiego? Co buduje w uczniu umiejętność dostrzegania i łączenia ze sobą faktów – zaczynanie codziennie szkoły o godz. 8 czy lekcje religii? Jakie skutki przynosi wyrabianie odruchu psa Pawłowa (czy w waszej pracy, drodzy państwo, też są dzwonki na przerwę?). Czy szkoła nie osłabia niektórym (licznym?) młodym ludziom zapału do rozwijania siebie, czy nie zabiera więcej, niż daje?
Wkładamy miliony ludzi do wielkiej maszyny, mając dobre intencje, lecz nie potrafiąc ocenić rezultatów kontynuowania eksperymentu na ogromną skalę. By ugasić niepokój, tworzymy standardy nauczania, egzaminy zewnętrzne i jeszcze bardziej zewnętrzne ewaluacje, najlepiej prosto z kosmosu. Bawimy się potem różnymi liczbami, udając przed sobą, że można w tych liczbach zawrzeć coś więcej niż statystyczne ciekawostki. Istnienie systemu szkolnego przypomina mi czas służby wojskowej. Oddziały, w których służyłem pod koniec komuny, byłyby niemal bezradne w wypadku jakiegokolwiek konfliktu zbrojnego. Nie znaczy to jednak, aby nie tętniły życiem. Warty, magazyny, sprzątanie, gotowanie, zdawanie broni, pobieranie broni, czyszczenie butów, brudzenie butów itd., itp. Nie mogło też zabraknąć jałowych wizytacji kuratorium – tyle że w armii nazywało się to kuratorium jakoś inaczej.
Gorzkie refleksje wiarusa wojny edukacyjnej? Nie. Zdrowa, normalna troska obywatelska.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama