Z edukacją w Polsce obiektywnie rzecz biorąc nie jest źle. W kilkanaście lat zrobiliśmy w międzynarodowych badaniach taki postęp, że doczekaliśmy się epizodu w amerykańskiej książce o najmądrzejszych dzieciach na Ziemi.
Jej autorka Amanda Ripley przyjechała do nas, żeby sprawdzić, dlaczego w kraju, gdzie na edukację wydaje się ponaddwukrotnie mniej niż u niej, dzieci osiągają znacznie lepsze wyniki. Odpowiedzią był dla niej porządnie skonstruowany system. Ripley w wywiadzie dla DGP życzyła nam tylko wytrwałości i spokojnego dopracowywania miejsc, w których szwankuje.
Szlifowanie go nie było zresztą nigdy takie proste. W ramach ostatniej unijnej perspektywy budżetowej Polska otrzymała na badania oświatowe kilkaset milionów złotych. Dzięki nim wiemy dokładnie, jak pracują szkoły, gdzie wyciekają pieniądze, od czego zależą wyniki uczniów, w czym jesteśmy najlepsi, jakich mamy nauczycieli. Wystarczyłoby tylko wyciągnąć wnioski z analiz i krok po kroku usprawnić oświatę. Żeby nie być gołosłowną, kilka przykładów: trzeba zmienić sposób kształcenia nauczycieli tak, by mieli nie tylko wiedzę przedmiotową, ale też wysokie umiejętności społeczne. Prowadzić lepszą selekcję do zawodu, a potem dać im większą autonomię. Zapewnić im wsparcie psychologów i pedagogów w szkołach. Wprowadzić dla uczniów doradztwo zawodowe z prawdziwego zdarzenia. Dofinansować bursy i stworzyć sprawny system stypendiów dla najzdolniejszych.
Kilka dni temu, po konferencji podsumowującej dwa gigantyczne projekty badawcze w oświacie, napisałam na Twitterze, że zazdroszczę przyszłemu ministrowi edukacji, który zaczyna kadencję z tak dokładnymi danymi. Wygląda jednak na to, że nie ma czego zazdrościć. Zamiast usprawniania PiS stawia bowiem na kolejny odcinek rewolucji. Dokładnie tak jak w 1999 r. do gimnazjów, dziś dzieci z podstawówki mają być przerzucone do dłuższych szkół podstawowych. Dowiedzą się tego, będąc już w piątej klasie. Nieważne, że od lat uczą się zgodnie jakimś spójnym systemem. Cykl edukacyjny kolejnych roczników zostanie po prostu przerwany.
Sposób, w jaki PiS chce przeprowadzić swoją kontrreformę, każe zadać pytanie, czy na pewno chodzi o dobro dzieci, którym zasłaniają się politycy. Gdyby to o nie szło, zmiany trzeba byłoby zacząć od pierwszej klasy i poczekać, aż spokojnie dojrzeją razem z uczniami. Na to, by zebrać plony i sprawdzić, czy pomysł chwycił, potrzeba jednak 12 lat. Politycy PiS liczą na szybkie efekty. Jak jednak dziś zacznie dzieci wychowywać, tak one ich za te sezony rozliczą.