Masowo ściągamy studentów z zagranicy – to recepta uczelni na problemy demograficzne. Ale oni słabo się integrują i nie chcą zostawać w Polsce.
/>
W Lublinie w ostatnim roku akademickim studiowało 4395 cudzoziemców. To o ponad 1,3 tys. więcej niż rok wcześniej. Najwięcej jest Ukraińców – 2,8 tys. Dużą grupę stanowią Chińczycy z Tajwanu – 327, Stanów Zjednoczonych – 181, Białorusi – 180 i Norwegii – 146. Okolice dzielnicy Chodźki, gdzie są ich akademiki i uczelnie, zmieniają się powoli w międzynarodową enklawę.
Podobnych miejsc w miastach uniwersyteckich może być niedługo o wiele więcej. W roku 2014/2015 obcokrajowców na naszych uczelniach było łącznie 46 101, co oznacza, że w ciągu roku ich liczba wzrosła aż o 28 proc. Jesteśmy głównie magnesem dla Ukraińców; to połowa przybywających do nas studentów. Na drugim miejscu znajdują się Białorusini. To łącznie blisko 30 tys. młodych ludzi.
Problem w tym, że choć młodzież ze świata przyjmujemy chętnie, nie oferujemy jej zbyt ciekawych perspektyw. – Niestety, mówi się już w negatywnym ujęciu o zjawisku „ukrainizacji” uczelni. W negatywnym nie dlatego, że studentów z tego kraju jest za dużo, tylko dlatego, że uczelnie – często prywatne – które ich chętnie przyjmują, nie oferują im odpowiednio dobrych kursów języka polskiego ani przygotowanej kadry. Oni zamykają się w swoim środowisku, nie integrują się i co więcej, nie mówiąc po polsku, zaczynają zaniżać poziom studiów – twierdzi Rafał Baczyński-Sielaczek, ekspert z Instytutu Spraw Publicznych.
Globalizacja polskich uczelni niestety nie jest planowanym procesem. To raczej dzika internacjonalizacja, podczas której szkołom zależy tylko na ściągnięciu jak największej liczy studentów z zagranicy. Zapełniają oni pustkę niżu demograficznego, co nie ma nic wspólnego z prawdziwym umiędzynarodowieniem nauki. Do tego większość cudzoziemskich studentów wybiera kierunki, po których rynek pracy nie wchłania nawet rodzimych absolwentów. Z raportu „Studia wyższe w Polsce” wynika, że aż 62 proc. zagranicznych studentów decyduje się na nauki społeczne, kolejnych 10 proc. – nauki humanistyczne. Dla porównania – kierunki techniczne przyciągają jedynie 12 proc. przybyszów, a 9 proc. z nich wybiera się na studia medyczne. Tu jednak sytuacja jest dość specyficzna. Na polską medycynę przyjeżdżają zwykle osoby z krajów, gdzie wybór tego kierunku wiąże się z ogromnymi kosztami, np. ze Skandynawii czy z Tajwanu.
Efekt takich wyborów łatwo przewidzieć – zagraniczni studenci lądują w szarej strefie. – Dla wielu młodych zza wschodniej granicy Polska jest przystankiem w dalszej drodze na Zachód. Często dostajemy od nich wiadomości z pytaniem, czy nie mamy jakichś ofert pracy w Niemczech czy we Francji – przyznaje Artur Ragan z agencji pracy Work Express. Sytuację mogą dodatkowo skomplikować zmiany przepisów. Od 1 maja tego roku studenci z zagranicy mogą pracować u nas przez cały rok. Dotychczas było to możliwe tylko w czasie wakacji. Jeśli przedsiębiorca chciał zatrudnić żaka w czasie roku akademickiego, musiał wystąpić o pozwolenie. Zmiana miała pomóc głównie studentom z Ukrainy i Białorusi, dla których Polska jest relatywnie drogim krajem.
– Na rynku pracy od lat przybywa studentów z zagranicy. Problem w tym, że większość osób przyjeżdżających do Polski wybiera kierunki, po których nasz rynek ma problem z wchłanianiem już rodzimych absolwentów – dodaje Ragan. – Trafiają więc na ścianę. Ich oczekiwania są niedopasowane do rynku. To rodzi frustrację. Część musi jednak pójść do pracy, więc lądują w szarej strefie – sezonowych usługach gastronomicznych czy rolnictwie – podsumowuje.