Przyzwyczailiśmy się już do tego, że szkoły w Polsce są albo likwidowane, albo zmniejszane, albo krytykowane.
Jak pokazują badania Głównego Inspektoratu Sanitarnego, powinniśmy również przyzwyczaić się do tego, że od lat nic się w nich nie zmienia. Oczywiście są i elitarne, głównie prywatne, w których roczne czesne sięga czasem poziomem najlepszych na świecie Eton czy St. Clare’s Oxford, a uczniowie są kształceni nie tylko na niezwykle wysokim poziomie, ale również rozwija się ich pasje. Ale to zdecydowana mniejszość nawet w dużych miastach, jak Warszawa czy Kraków.
Większość polskich dzieci uczy się w szkołach, na których GIS nie zostawia suchej nitki. Ciężkich książek nie ma gdzie trzymać, więc trzeba je targać na plecach do domu. Ćwiczeń w ramach WF nie ma gdzie przeprowadzać, więc za sale gimnastyczne służą ciasne korytarze, w których w każdej chwili przebiegający uczeń może się zderzyć z nagle otwartymi drzwiami...
Chyba tylko cudem można wyjaśnić to, że wyniki osiągane przez polskich uczniów w międzynarodowych zastawieniach są tak wysokie. Że mimo trudności i wbrew nim także w małych szkołach w małych miastach wchodzą oni na wyżyny osiągnięć, harują i są ambitni, bo wiedzą, że nawet najlepsza szkoła sama ich niczego nie nauczy. Aż strach się bać, co by osiągnęli, gdyby państwo i samorządy zapewniły im cieplarniane warunki. Bo to w końcu dzieci i na takie traktowanie zasługują.