- Generalna ocena większości szkół doktorskich wychodzi na plus, mamy wreszcie w Polsce widoki na wyższą jakość kształcenia doktorantów. Jednak niektóre z nich to nic innego jak zliftingowane studia doktoranckie pod innym szyldem - mówi dr Łukasz Kierznowski z Uniwersytetu w Białymstoku.

W październiku miną cztery lata istnienia szkół doktorskich, które zastąpiły studia doktoranckie. Czy ich wprowadzenie to sukces reformy Gowina (tzw. ustawa 2.0)?

Tak, niektórzy może powiedzą, że to zbyt wcześnie, jednak uważam, że szkoły doktorskie już dziś można uznać za przedsięwzięcie udane – choć oczywiście nieidealne, są problemy i niedoskonałości. Nie jestem w tej ocenie odosobniony, bardzo wiele osób uważa, że szkoły doktorskie to sukces, choć może nie tak duży, jak miał być. Moim zdaniem wynika on z autonomii i deregulacji, ustawa 2.0 pozostawia uczelniom ogromną swobodę, by zbudować niemal od A do Z taką szkołę doktorską, jaką chcą. Choć niestety trzeba też powiedzieć, że uczelnie nie zawsze umieją ją wykorzystać. Nie wszędzie zadbano o realną zmianę. Niektóre szkoły doktorskie to nic innego jak studia doktoranckie pod innym szyldem, zliftingowane tylko po to, by udawać spełnienie ustawowych wymogów, np. dotyczących inter dyscyplinarności. Ale generalna ocena wychodzi na plus, mamy wreszcie w Polsce widoki na wyższą jakość kształcenia doktorantów.

Czy jest szansa, że ta jakość będzie się przenosić na cały sektor akademicki?

To jest w zasadzie warunek, by tak się stało. Jeśli chcemy zapewniać jakość w jakimkolwiek obszarze sektora akademickiego, trzeba zacząć od jakości kształcenia doktorantów. Nie ma innej drogi.

Niektóre uczelnie poszły jednak na skróty i stworzyły szkoły doktorskie na wzór dotychczasowych studiów doktoranckich. Skoro zmiana była pozorna, to może jednak one nie wymagały reformy?

Nie, przyczyna tego stanu rzeczy jest inna. Jeśli chodzi o kształcenie doktorantów, w Polsce mamy, można powiedzieć, deficyt wiedzy i doświadczeń. Szkoły doktorskie to koncepcja dotychczas szerzej w Polsce nieznana, ale znajdująca się obecnie, jak wskazuje się w literaturze, w awangardzie reform kształcenia doktorantów w Europie. Na świecie kształceniu doktorantów poświęca się znacznie więcej uwagi, wystarczy zresztą spojrzeć, jak wiele jest w tej materii anglojęzycznej literatury naukowej. U nas to był temat przez lata marginalizowany; wiedza dotycząca kształcenia doktorantów, ale także ogólna świadomość w tym obszarze, dopiero raczkuje. Dziś w Polsce wszyscy się tego uczymy, uczelnie wciąż poszukują najlepszego dla siebie modelu funkcjonowania szkół doktorskich i ten proces pewnie jeszcze potrwa kilka lat. Bo szkoła doktorska – to jest w zasadzie jej cecha w obecnym ustroju akademickim – nie ma swojego jednego, uniwersalnego modelu.

Może łatwiej jest się do czegoś dostosować, niż stworzyć nową koncepcję kształcenia młodych naukowców…

To prawda. Jak już wspomniałem, nie o każdej uczelni można powiedzieć, że podołała temu wyzwaniu. W niektórych przypadkach szkoły doktorskie to takie dziwadła, przypominające studia doktoranckie przerobione pod wymogi nowej ustawy. Trzeba też powiedzieć, że w początkowym okresie tworzenia szkół doktorskich to było wielkie wyzwanie dla osób odpowiedzialnych za organizację kształcenia doktorskiego, które nagle w ciągu kilku miesięcy od wejścia w życie tzw. ustawy 2.0 miały zaprojektować i uruchomić obce w świetle dotychczasowych doświadczeń, zupełnie nowe formy kształcenia doktorantów.

Bezpieczniej było skorzystać z dotychczasowych, znanych wzorców?

Nie wszędzie, ale w niektórych miejscach niestety tak – dla wielu jedynym znanym punktem odniesienia były dotychczasowe studia doktoranckie i stąd właśnie czasami to pójście na skróty. Istotny jest też kontekst chwili, w której powstawały szkoły doktorskie. To były lata 2018–2019, a więc okres prac znacznie bardziej interesujących władze rektorskie, czyli tworzenia nowych statutów uczelni. Dlatego sprawy doktorantów, już i tak od lat bagatelizowane, zeszły wówczas na drugi plan, bo działy się zmiany strukturalne, z perspektywy rektorów ważniejsze. I w przypadku niektórych uczelni to się teraz mści, bo okazuje się, że wtedy zrobiono cokolwiek, „aby było”, a teraz ktoś przyjdzie i będzie to oceniał.

A wcześniejszych studiów doktoranckich nikt nie oceniał pod kątem jakości?

W skrócie – tak. Mieszanka tych przyczyn, czyli wadliwy, archaiczny system oraz brak oceny jego funkcjonowania, doprowadziła do tego potworka, bo studia doktoranckie były produktem tak katastrofalnym, że nadawały się już jedynie do likwidacji. A do tego dochodziły zasady przyznawania uprawnień do ich prowadzenia – nie przedłużając, skwituję tylko, że były dalece błędne. Efektem były więc studia o bardzo niskim poziomie, nieadekwatne do tego, jakich kompetencji wymagamy dziś od badaczy i jak należy je nabywać. Polskie studia doktoranckie pod względem skuteczności kształcenia były uznawane za najgorsze spośród wszystkich europejskich członków OECD, były też fatalnie oceniane przez samych doktorantów czy Najwyższą Izbę Kontroli. Przyczyn było wiele, ale jedna z nich to właśnie brak oceny jakości kształcenia.

Teraz szkoły doktorskie mają podlegać ocenie. Już wkrótce czeka je ewaluacja, czyli ocena jakości kształcenia doktorantów.

Od jesieni 2024 r. możemy się spodziewać pierwszych ewaluacji, to będą intensywne około dwa lata, bo ponad 100 szkół doktorskich będzie ocenianych w dość krótkim okresie.

Jak będzie przebiegać ewaluacja?

Oceną zajmie się Komisja Ewaluacji Nauki. To zresztą wielkie wyzwanie nie tylko dla ocenianych, lecz także dla oceniających, bo przecież oni też będą to robić po raz pierwszy. KEN nie oceniała wcześniej jakości kształcenia – w przypadku studiów zajmuje się tym Polska Komisja Akredytacyjna. Wszyscy jesteśmy więc w procesie zmiany, a jednocześnie od tej ewaluacji szkół doktorskich bardzo dużo zależy, to szansa na stworzenie albo ugruntowanie dobrych praktyk na kolejne lata. Zresztą moja współpraca z wieloma szkołami doktorskimi pozwala mi zauważyć, że w tym właśnie duchu przygotowania do ewaluacji rozpoczęły się już dawno. Od jesieni 2021 r. mamy rozporządzenie określające kryteria ewaluacji, obecnie to już jest w zasadzie ostatni dzwonek. KEN opublikowała już nawet wytyczne do raportów składanych przez poszczególne szkoły doktorskie.

Ale czy to rzeczywiście taka rewolucja? Niektórzy mówią, że to tylko kolejny rodzaj formalnej kontroli, jakiej będą podlegać uczelnie.

Nie do końca. To nie jest kontrola rozumiana w ten sposób, że przyjedzie zespół, który porówna, jak powinno być, a jak jest, i wyciągnie konsekwencje. Nie ma wzorca, jak powinno być. Jest zbiór kryteriów, które powinny być spełniane w sposób możliwie pełny, doskonały, ale nie ma listy formalności do odhaczenia. Oceniana będzie w pewnym sensie jakość działań składających się na te wszystkie (często dość ogólne) kryteria, a wspólnie decydujących o tym, jaka jest jakość kształcenia w danej szkole, począwszy od rekrutacji, opieki promotorskiej, umiędzynarodowienia, jakości planów badawczych, kadry i programów kształcenia, aż po skuteczność tego kształcenia i zapewnianie w nim wsparcia. Dlatego, w porównaniu ze studiami doktoranckimi, powiedziałbym, że tak, to jest rewolucja. Jako doktorant odbywający niegdyś te studia, mogłem tylko pomarzyć, aby w ich ramach robione było wszystko to, co teraz dzięki ewaluacji jest wdrażane w szkołach doktorskich. To inny świat.

A czy nie obawia się pan, że z ewaluacją szkół doktorskich będzie jak z ewaluacją jakości działalności naukowej – brzmi poważnie, a na koniec i tak minister zadba, aby nikt nie był skrzywdzony.

To nie takie proste, bo minister – a rozumiem, że nawiązujemy tu do jego niechlubnej roli przy ewaluacji jakości działalności naukowej – nie ma bezpośredniego wpływu na wyniki ewaluacji szkół doktorskich. Nie ustala ich tak, jak to robi przy kategoriach naukowych, przy których uchwałę KEN tylko bierze pod uwagę. Rola ministra sprowadza się do wydania rozporządzenia określającego kryteria i tryb ewaluacji szkół doktorskich. Dlatego ta ewaluacja może się stać farsą tylko wtedy, gdy tak ją zechce przeprowadzić KEN. Na razie nie mam podstaw, by uważać, że taka będzie intencja członków nowo obsadzonej KEN. Chcę wierzyć, że te osoby prezentują wyższe standardy niż minister, i rozumieją, jak kapitalna jest waga tego procesu. I to jest zarazem papierek lakmusowy standardów naszego środowiska – bo skoro naukowcy tak wykpiwali to, co zrobiono z ewaluacją jakości działalności naukowej, to teraz przy szkołach doktorskich jest okazja, by pokazać, jak może wyglądać ewaluacja, gdy minister nie ma na jej wyniki wpływu.

Minister ma jednak taki wpływ, że na podstawie przyznawanych kategorii naukowych, od których zależą uprawnienia, dzisiaj prawie każdy może prowadzić szkoły doktorskie…

Zgadza się, to był bardzo duży błąd ministra, dziś to poważne zagrożenie dla poziomu kształcenia doktorantów i kompletne zaprzeczenie założenia, w myśl którego kształceniem naukowców powinny się zajmować tylko najlepsze uczelnie i instytuty badawcze. Ale paradoksalnie dzięki temu ewaluacja szkół doktorskich jeszcze bardziej zyskała na znaczeniu jako instrument zapewniania jakości – nie tylko powinna być narzędziem wspierającym dobre szkoły w podnoszeniu standardów, ale jej celem powinno być także likwidowanie słabych szkół doktorskich, prowadzonych przez takie podmioty, które to zadanie przerasta naukowo i organizacyjnie. Istnienie takich szkół szkodzi całemu sektorowi, to nie jest wewnętrzna sprawa danego ośrodka, dlatego w takich przypadkach KEN musi mieć odwagę nie ulegać lobbingowi.

Czy wymogi ewaluacji szkół doktorskich przekładają się także na wymagania stawiane doktorantom?

Częściowo tak, ale to też jest dobre i było już dawno pożądane. Bo nie zdradzę chyba wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że stare studia doktoranckie w wielu przypadkach to był kompletny brak wymagań nie tylko wobec uczelni je prowadzących, nauczycieli akademickich i promotorów, lecz także wobec doktorantów, zwłaszcza tych „wiecznych”. Generalnie jestem zwolennikiem stawiania doktorantom wysokich wymagań. Przypadki, gdy doktorantów uczy się, co to są publikacje naukowe i jak je pisać, to głębokie nieporozumienie. To powinien być etap kół naukowych na studiach magisterskich. Szkoła doktorska to już prowadzenie własnych badań (nie tylko tych związanych bezpośrednio z rozprawą doktorską), wchodzenie głęboko w świat nauki. Obowiązkowe powinno być składanie wniosków o granty badawcze, opublikowanie co najmniej kilku dobrych prac naukowych oraz odbycie stażu w innym ośrodku.

Te większe wymagania dla doktorantów to zresztą już dziś jest taki mały sukces ewaluacji. Doktorat (a nie habilitacja, jak się często błędnie sądzi) jest stopniem potwierdzającym samodzielność naukową, dlatego to ma być swego rodzaju certyfikat, że ten człowiek już jest „ogarniętym” badaczem. Przed nim być może całe dekady, podczas których będzie planował, realizował i ogłaszał wyniki badań naukowych. Dlatego wszystkie te kompetencje, które cechują samodzielnego naukowca, muszą być nabyte właśnie w szkole doktorskiej. Ustawa wyraźnie mówi, czego potwierdzeniem jest rozprawa doktorska i w jej efekcie nadany stopień doktora – te postanowienia muszą być rzeczywistością, nie fikcją. To powinny być cztery lata intensywnej pracy naukowej, a nie luźne hobby po godzinach.

Trudno mówić o poświęceniu się nauce, gdy stypendium doktoranckie przed oceną śródokresową nie przekracza nawet pensji minimalnej…

Tak, to jest brutalna prawda, bo w praktyce obecna wysokość stypendiów sprawia, że doktorant nieposiadający innych dochodów i tak musi gdzieś pracować, a wielu zdolnych taką kwotą nie jest w ogóle zainteresowanych. I tu się kończą ambitne założenia. To zresztą jedna z przyczyn, dla których szkoły doktorskie nie mogą w pełni pokazać swojego potencjału. Wiele szkół doktorskich, zwłaszcza w dyscyplinach ścisłych czy technicznych, walczy o to, aby przyszedł po prostu ktokolwiek, a liczba kandydatów jest często mniejsza niż liczba miejsc. Wpadamy w katastrofalną lukę pokoleniową, z której będziemy wychodzić długie lata, to jest niewybaczalna destrukcja polskiej nauki dokonywana przez rządzących. Ale na dziś to też problem w kontekście tematu naszej rozmowy, czyli ewaluacji szkół doktorskich. Bo ma ona badać jakość kształcenia w warunkach, w których jest nią bardzo trudno zapewnić. Nauka to taka branża, w której naprawdę wszystko zależy od poziomu kadr. A tych najlepszych nie mamy szans pozyskać.

Jakie będą efekty ewaluacji?

Byłoby świetnie, aby tym efektem było systemowe, stopniowe podnoszenie jakości kształcenia w szkołach doktorskich, przepływ dobrych praktyk, eliminowanie patologii. To nie ma być narzędzie kontrolne, raczej mentorskie, bo nawet jeśli będą negatywne oceny, to one mają służyć większemu celowi, jakim jest kompleksowa poprawa jakości kształcenia kadr naukowych.

Jeśli zaś chodzi o konkrety wobec poszczególnych szkół, to ustawa przewiduje dwie możliwe oceny – pozytywną albo negatywną. W przypadku oceny pozytywnej szkoła będzie kontynuowała swoje działanie, choć mogą tej ocenie towarzyszyć zalecenia lub rekomendacje, sprawdzane następnie przy kolejnej ewaluacji. Natomiast w przypadku oceny negatywnej dla uczelni skutek jest dość surowy – podmiot prowadzący tę szkołę traci możliwość jej dalszego prowadzenia z końcem roku akademickiego, w którym ta ocena stała się ostateczna. Tu zresztą jest luka w ustawie, bo przepisy nie przewidują żadnego okresu zawieszenia uprawnienia do prowadzenia szkół doktorskich. Krótko mówiąc – nawet w przypadku negatywnej oceny chwilę później można utworzyć kolejną szkołę doktorską, nawet z tym samym regulaminem czy programem kształcenia. Jest też pewną wadą przepisów, że niska jakość kształcenia doktorantów i w efekcie negatywny wynik ewaluacji danej szkoły nie wpływa na uprawnienia do nadawania stopnia doktora – czyli taki podmiot straci możliwość prowadzenia tej jednej szkoły doktorskiej, ale nadal będzie mógł nadawać doktoraty. To jednak problemy drugorzędne. Najważniejsze jest, aby sprawić, by ewaluacja spełniła pokładane w niej oczekiwania. Tu jest naprawdę wielka rola KEN. ©℗

Rozmawiała Urszula Mirowska-Łoskot