W roku szkolnym 2023/24 do szkół ponadpodstawowych wybierać się będzie półtora rocznika dzieci. Tak wygląda jedna z wielu konsekwencji reformy likwidującej gimnazja i przywracającej ośmioletnie szkoły podstawowe. Już w ubiegłorocznej rekrutacji uczniów było wyjątkowo dużo, ale teraz ich liczba ma być rekordowa. Co to oznacza dla szkół i samych uczniów? Pytam nauczycielkę i trenerkę antydyskryminacyjną Ewę Rutkowską.
Jakie są główne wyzwania, które stoją dziś przed szkołami ponadpodstawowymi, w związku z bardzo dużą liczbą kandydatów?
Problem jest podwójny - duża liczba kandydatów, ale też mała liczba nauczycieli. Są więc wyzwania naukowe, ale też logistyczno-architektoniczne.
Pamiętajmy, że już jakiś czas temu, po reformie Anny Zalewskiej, część szkół musiała się zamknąć, a wtedy problem nie był jeszcze tak duży. Teraz mamy więcej uczniów i jeszcze mniej nauczycieli, także kluczowych przedmiotów. To rodzi kolejne problemy.
Jakie?
Przede wszystkim bardzo liczne klasy. Być może uda się wykorzystać rozwiązania wypracowane w czasie pandemii i część zajęć będzie odbywać się w jakimś innym modelu. Z drugiej strony polska szkoła nie jest przyzwyczajona, żeby eksperymentować i robić np. tzw. Flip learning, czyli odwrócony model naukowy, polegający na tym, że uczniowie dostają do przygotowania rzeczy w domu i później prezentują je w klasie.
Są też tzw. Szkoły w chmurze. Rozwiązanie nienajgorsze, bo program nie jest dziś tak przeładowany, by dziecko pozbawione komponentu stresu nie było w stanie nad nim zapanować. A przynajmniej jest to łatwiejsze od nauki w klasie, która ma 40 osób.
Rozwiązania wypracowane w trakcie pandemii to też o nauka zdalna?
Tak.
Jeśli będzie bardzo dużo dzieci szkoły mogą wprowadzić uczenie na zmiany, czyli rozwiązanie, które już pojawiło się w podstawówkach. Co jest upiorne – i dla nauczycieli i dla uczniów. A w szkołach ponadpodstawowych właściwie niemożliwe, bo uczniowie mają czasem po 8 lekcji w ciągu dnia, więc trudno sobie wyobrazić, żeby zaczynali je o 16.
Przy tak przeładowanych klasach pewnie warto więc rozważyć zajęcia online – przynajmniej częściowo. Choć i to będzie ryzykowne. A przynajmniej tak długo, jak szkoła nie nauczy się nowych modeli uczenia. A nie widzę by ten rząd był gotowy dać szkołom nowe narzędzia, chociażby lepszy sprzęt – także dla dzieci.
No właśnie, przy nauce zdalnej znów wracamy do problemu polegającego na tym, że nie wszystkie dzieci mają komputery.
Tak. Nie wszystkie mają też odpowiedni dostęp do internetu. Problemem jest też to, i pokazała to pandemia, że nauka zdalna sprawia, iż dzieci znikają z systemu. Ale nie uważam, że jest to problem, z którym mają sobie radzić szkoły. To problem, który powinno rozwiązać ministerstwo.
Inne wady nauczania zdalnego?
Nauka zdalna zaostrza problemy, które istnieją. Osłabia relacje między młodymi ludźmi i nie uczy ich współpracy. Przy nauczaniu zdalnym trudniej też zaktywizować dzieci nieaktywne. Bo w klasie zawsze można podejść albo chociaż nawiązać kontakt wzrokowy. Zdalnie trudno też zobaczyć, kto jest odrzucony przez grupę. Łatwo zobaczyć tych, którzy są aktywni. A to są przede wszystkim dzieci, których sytuacja domowa jest dobra. Mogą włączyć kamerę, rozmawiać. Nie wstydzą się pokazać swojego mieszkania.
Obawiam się też, że nauka zdalna sprawi, że z systemu wypadną nam dzieci obcojęzyczne, w tym ukraińskie. Analogowe uczenie się w języku, którego się nie zna jest trudne, ale w porównaniu ze zdalnym to pestka. Zwłaszcza jeśli w nauczaniu online nie poświęci się uczniom dodatkowej uwagi. Jeśli nie da się odpowiednio przygotowanego materiału, ćwiczeń i innych pomocy naukowych.
No a przy przeładowanych klasach pewnie nikt nie będzie miał na to czasu.
No raczej nie.
Trochę wychodzi na to, że dzieci, które będą chciały się uczyć, będą potrzebowały dużo samozaparcia.
Tak. A mówiąc o 14, 15-latkach trudno oczekiwać dużej samodzielności i świadomości. Myślenia: „Co prawda moja szkoła to męka, a ja siedzę w klasie z 40 osobami, których nie znam, ale przecież uczę się dla siebie”.
Wspomniałaś mieszkanie, którego dziecko może się wstydzić pokazać. Takich problemów, związanych z nauką zdalną, jest więcej. Nie da się zaprzeczyć, że sytuacja domowa części uczniów jest trudna nie tylko ze względu na brak komputera i dostępu do internetu.
Oczywiście. Sytuacja może być trudna również ze względu na panującą w domu przemoc. I to jest kolejny trudny do rozwiązania problem, bo nie wyobrażam sobie takiego rozwiązania, że część dzieci uczy się zdalnie, a część w domu. Bo zawsze ktoś będzie czuł się poszkodowany. Poza tym, zamknięcie dzieci w domu może też pogłębiać lub powodować depresję.
No właśnie, depresja młodzieży już dziś jest bardzo poważnym problemem, a raczej nie widać szans na to, by miało być lepiej.
Nie wyobrażam sobie, żeby przeładowane szkoły mogły zachować czujność w związku z tym, że dzieci mają myśli rezygnacyjne czy samobójcze.
W zespole szkół, w których uczę, od początku tego roku, były trzy samobójstwa. A jest to mała szkoła. Nie sądzę więc, żeby była w Warszawie taka szkoła ponadpodstawowa, w której przynajmniej raz w roku nie wydarza się taki kryzys.
Masz poczucie, że kogokolwiek z rządu ten problem interesuje?
Nie. To jest coś co porusza kadrę szkolną i uczniów, ale nie polityków.
Ale czy zdrowie psychiczne młodzieży nie powinno znajdować się w obszarze zainteresowań ministra edukacji?
Oczywiście, że powinno. Ale minister edukacji, zamiast zająć się zwalczaniem kryzysu psychicznego młodzieży, sam wypowiada się np. na temat mniejszości seksualnych w tak straszny sposób, że tylko dokłada do tych problemów swoją cegiełkę.
Innym poważnym problemem jest też przemoc. Tu też więcej uczniów będzie oznaczało większy problem?
Skala przemocy, ze względu na różne przesłanki, już dziś jest duża. Teraz, gdy do Polski przyjechało dużo dzieci z Ukrainy, problem się powiększył, w kierunku ksenofobicznym. Nie wyobrażam sobie, żeby przeładowane szkoły mogły sobie z tymi problemami poradzić. Zwłaszcza, że ta przemoc dziś multiplikuje się poprzez środki masowego przekazu. Jeden kompromitujący filmik publikowany jest najpierw na wszystkich social mediach jednego ucznia, a później jest udostępniany przez kolejnych uczniów. To jest liczba wyświetleń, której uczeń może nie być w stanie udźwignąć. Pamiętajmy, że bycie młodym człowiekiem jest trudne. Problemy rosną jak grzyby po deszczu, a każdy z nich jest odczuwany pięć razy mocniej niż odczuwałaby go osoba dorosła. To jak łatwo jest być dziś napiętnowaną sprawia, że ja bałabym się być współczesną nastolatką.
Co z tymi problemami robią szkoły?
Szkoły działają reaktywnie, czyli dopiero gdy coś się wydarzy. Żeby zrobić warsztaty przeciwdziałające przemocy najpierw musi wydarzyć się jakaś tragedia.
Wróćmy do dużej liczby kandydatów i problemu z rekrutacją. Czy w ogóle będą w szkołach miejsca dla wszystkich?
To dobre pytanie. Nie wiem. I nie wiem co się stanie z tymi, którzy nie zdadzą egzaminów do szkoły lub zdadzą je słabiej. Nie będą się uczyć? Będą czekać rok, żeby zdać później? Ministerstwo musi porządnie zastanowić się co z tym zrobić. Zwłaszcza, że przeładowane szkoły to dodatkowa presja na dzieci. Łatwo jest mi sobie wyobrazić, że dzieci z problemami w nauce będą wyrzucane ze szkoły. Zwłaszcza, że w kolejce może być już 20 innych przestępujących z nogi na nogę, żeby przyjść. Szkoły będą mogły sobie wybierać uczniów najbardziej pasujących do ich profilu. Np. osoby z wolontariatami, czy innymi działaniami spoza szkolnej puli.
Czyli dzieci będą musiały walczyć o miejsca?
Jak najbardziej. Będzie ogromna konkurencja. A nie wszyscy są dobrzy w pisaniu egzaminów, bo np. za bardzo się denerwują. W najlepszej sytuacji będą więc dzieci rodziców, którzy mają pieniądze, bo te dzieci będą mogły być posłane na korepetycje, żeby dobrze zdać egzaminy lub pójdą do szkół społecznych.
W szkołach społecznych z pewnością nie będzie przyjmowanych więcej osób niż jest miejsc?
Myślę, że nie. Prawda jest taka, że te miejsca są też miejscami fizycznymi. Chodzi o przestrzeń, ławki, krzesła. W szkołach państwowych widziałam dostawiane krzesła i dzieci siedzące sobie na plecach, po trzy osoby w dwuosobowych ławkach, ale to nie są warunki do nauki. Przepaść między szkołami społecznymi i państwowymi będzie się więc powiększać.
W szkołach społecznych nadal będzie wsparcie psychologiczne, wycieczki i integracja.
Dokładnie. W państwowych już raczej nie, bo jak zintegrować tak dużą grupę. Jeśli będzie się spotykać tylko online to niemożliwe.