O tym, że prawdziwy test dla naszej edukacji dopiero nadchodzi, a szkoła albo pogrąży się w kryzysie, albo nauczy się indywidualnej pracy z dzieckiem.
Wszystkie kraje na świecie reformują teraz swoje systemy edukacji. Jednym z kluczowych pytań, na które próbujemy odpowiedzieć, jest to, jak powinniśmy kształcić nasze dzieci, by te znalazły miejsce w gospodarce XXI w. Próbujemy, nawet pomimo że nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jak gospodarka będzie wyglądała w przyszłym tygodniu” – tak zaczyna się jeden z najbardziej popularnych na świecie wykładów dotyczących edukacji. Sir Ken Robinson, doradca w dziedzinie rozwoju zasobów ludzkich i edukacji przez sztukę, w czasie 20 minut prezentacji podczas konferencji TED prowadzi słuchacza przez skróconą historię systemów oświatowych. Profesor dowodzi, że dziś korzystamy z pomysłów, które zaprojektowano jeszcze w oświeceniu, a szkoły na dobrą sprawę bardziej przypominają fabryki, które wypuszczają kolejne roczniki produktu o nazwie „uczeń” niż instytucje, które mają rozwijać potencjał młodych. To z kolei powoduje wiele komplikacji: od zmarnowanych talentów dzieci, które nie mieszczą się w systemie, po problemy z depresją czy ADHD. „Jeśli całymi godzinami każemy siedzieć dzieciom w ławkach, nie bądźmy zdziwieni, że się wiercą. One nie cierpią z powodu zaburzeń psychologicznych, tylko z powodu dzieciństwa” – ironizuje.
Zdaniem byłego wykładowcy Uniwersytetu Warwick najwyższy czas zmienić paradygmat nauczania. Według niego szkoła musi zacząć uwzględniać to, że dzieci są różnorodne, podstawą edukacji jest rozbudzenie ciekawości dziecka, a ludzkość rozwija się dzięki kreatywności. Tymczasem wciąż w zdecydowanej większości szkół dominuje model, w którym liczy się bardzo ścisły katalog przedmiotów, nauczyciele skupiają się na przekazywaniu wiedzy, a dzieci poddawane są nieustannej standaryzacji.
Choć Sir Ken Robinson odnosił się głównie do szkół amerykańskich i brytyjskich, jego diagnoza jak ulał pasuje też do naszego systemu, a przedstawione przez niego rozwiązania brzmią jak plan także na kolejnych 25 lat pracy nad polską edukacją.
Można inaczej
Prawie 25 lat temu Jolancie Okuniewskiej na studiach wpojono przekonanie, że nauczyciel jest od wykładania, a uczniowie od przyswajania wiedzy. Przez kilka lat wszystko było więc u niej normalnie: ławki ustawione rzędami, zwrócone do tablicy i uczniowie przepisujący z niej notatki do zeszytów. Nauczycielka zaczęła jednak brać udział w międzynarodowych programach. Z każdej kolejnej podróży do swojej klasy przywoziła jakieś nowości: a to dywan do zabawy, a to ławki ustawione tak, by mogło przy nich siedzieć czworo zwróconych twarzami do siebie uczniów. A to, wreszcie, tablety.
– Wygraliśmy je podczas realizacji jednego z projektów. Tablety dostaliśmy w czerwcu. Dzięki temu miałam całe wakacje na to, by opanować działanie urządzenia. Uczyłam się je włączać i wyłączać, ściągałam i testowałam różne aplikacje. Na początku kolejnego roku mogłam już poprowadzić pierwsze tabletowe zajęcia – wspomina. – Szybko okazało się, że moi uczniowie, wtedy trzecioklasiści, opanowali obsługę urządzenia lepiej niż ja. Wtedy powiedziałam im: wspaniale, uczymy się razem.
Uczniowie Jolanty Okuniewskiej na tabletach ilustrowali czytanki, rozwiązywali zadania matematyczne, za ich pomocą kręcili krótkie filmy. – Jedna z uczennic na lekcję o kotach przygotowała poradnik dotyczący dbania o takie zwierzę. Wspólnie obejrzeliśmy go w klasie, a potem pozostali zadawali koleżance pytania dotyczące filmu – opowiada nauczycielka.
Po początkowym zachwycie technologią dziś Jolanta Okuniewska stara się traktować urządzenia mobilne jak wyposażenie piórnika. – Kończy się na tym, że pracujemy z jego użyciem może 15 minut w ciągu dnia. Czasem nie wyciągamy go przez tydzień, a dzieci nie tęsknią. Uczymy się traktować go jak narzędzie, oswajamy – mówi nauczycielka.

Nie ma systemu na świecie, który jest lepszy niż jego nauczyciele, oni są filarem edukacji. Nauczanie to profesja kreatywna, to nie doręczanie wiedzy – mówi Ken Robinson

Jak podkreśla, dziś na lekcjach stara się być niewidoczna, to jej uczniowie mają radzić sobie sami z zadaniami, które przed nimi stawia. Siebie widzi jako mentora i przewodnika. – Nawet moje biurko nie stoi już w centrum klasy, jest przesunięte w kąt i służy mi najczęściej jako stojak pod różne materiały, których właśnie używamy. W klasie najważniejszy jest uczeń – nie ma wątpliwości.
Co robi, kiedy akurat nie wyświetla dzieciom na tablicy multimedialnej QR kodów, pod którymi kryją się zadania? Na przykład wychodzi na podwórko, rozdaje miarki i prosi o to, by znalazły najdłuższy cień. Uczniowie muszą zapisywać i porównywać pomiary. A kiedy miarka się skończy, wymyślić sposób, jak rozszerzyć skalę. Ten i inne pomysły opisuje na blogu Zamiastkserowki.blogspot.com. Internetowy poradnik prowadzi razem z garstką innych nauczycieli, którzy wymyślają swoje sposoby na zainteresowanie ucznia tematem. Od września mieli na stronę 100 tys. wejść.
Podobnych inicjatyw przybywa. W Bydgoszczy od kilku lat działa „Bąbel matematyczny”, czyli program wspierania niestandardowych metod nauczania tego przedmiotu. Zaczęło się od kilku nauczycielek, które na matematyce postanowiły używać zabawek, dawać uczniom zadania na współpracę, a nawet wplatać jej elementy wf. Z czasem nowe metody podpatrywały inne osoby. Teraz jest to program, który wspiera bydgoski magistrat. W tym roku odebrał za to nagrodę „Samorządowy Lider Edukacji”.
W bąblu odbywają się pilotażowe zajęcia – na lekcjach w pierwszych klasach uczniowie poznają królową nauk za pomocą gier planszowych i rytmiki. Do zajęć z planszówkami nauczyciele wykorzystują między innymi „Digit” i „Blokus”. W pierwszej gracze mają ułożony wzór z zapałek. W trakcie rozgrywki losują karty z innymi od początkowych wzorami. Zadanie polega na tym, by uzyskać taki wzór, przestawiając jedną zapałkę. W drugiej uczestnicy zajmują pola planszy za pomocą różnokształtnych pionków. Wygrywa ten, który zapanuje nad większym obszarem. W czasie zajęć z rytmiki nauczyciele natomiast korzystają z kolei ze szwajcarskiej metody, która polega na wyrażaniu muzyki ruchem. Dzieci muszą na przykład wybijać określone rytmy – samodzielnie, w parach, a także w większych grupach. Matematykę poznają więc „całym ciałem”.
Nauczyciel filarem
Jolanta Okuniewska przyznaje, że chciałaby, żeby za 25 lat to jej córki mogły posyłać dzieci do takiej szkoły podstawowej jak ta, w której sama uczy – gdzie to dziecko jest w centrum, dominuje praca w grupach, a zajęcia rozwijają kreatywność. Ideałem jest dla niej fińska szkoła. – Na jednej z zagranicznych konferencji spotkałam dużą grupę nauczycieli z tego kraju. Każdy z nich, oprócz tego, że miał rewelacyjne metody pracy, to jeszcze grał na jakimś instrumencie lub miał inne dodatkowe uzdolnienia. Widać było, że tam nauczycielami zostają naprawdę świetni, wszechstronni ludzie – mówi.
Nauczyciel w Finlandii ma bardzo wysoki status społeczny. Podnoszenie kwalifikacji nauczyciela nie jest tam traktowane jako koszt, lecz inwestycja. Podobnie w innych krajach o wysokich wynikach w kształceniu młodzieży – w Kanadzie, Australii, Korei, Singapurze. Znów Sir Ken Robinson: „Nie ma systemu na świecie, który jest lepszy niż jego nauczyciele, oni są filarem edukacji. Nauczanie to profesja kreatywna, to nie doręczanie wiedzy. Dobrzy nauczyciele sprawiają, że uczniowie zdobywają wiedzę. Ale co robią jeszcze? Są mentorami, prowokują, stymulują” – mówił w czasie wystąpienia podczas TED. „Rolą nauczyciela jest zaangażować ucznia w proces edukacji. Tymczasem zamiast na procesie nauczania i uczenia się, skupiamy się na testowaniu. Testy są ważne, ale nie powinny dominować kultury edukacyjnej. Powinny pomagać w jej rozwijaniu”.
W Polsce selekcja do zawodu nie zawsze jest pozytywna. – Robię specjalizację edytorską, ale na wszelki wypadek wezmę też nauczycielską – mówi Agata, studentka polonistyki. I dodaje: – Coś w zapasie trzeba mieć.
Podobne opinie wśród studentów nie są rzadkością. Nauczyciel to wedle stereotypu wciąż jedna z bardziej stabilnych posad. – To błąd – uważa prof. Kazimierz Przyszczypkowski z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. – Powinniśmy wykluczyć takie przypadki. Tak by do zawodu trafiały osoby, które naprawdę tego chcą. Poza tym kształcenie nauczycieli powinno mieć większy związek z praktyką, uczelnie wyższe powinny współpracować ze szkołami.
O kształceniu nauczycieli piszą też autorzy strategii rozwoju „Polska 2030”. Można tam przeczytać, że podstawę dla wszystkich obszarów, które obejmuje strategia, tworzą dobry system edukacyjny oraz wysoka jakość szkół, uczelni i kadry nauczającej. Zmiana obecnego systemu przygotowania nauczycieli to jedno z najważniejszych wyzwań na najbliższe 25-lecie. Dodatkowo utrudnione przez demografię – już za kilka lat liczba miejsc na uczelniach zrówna się z liczbą maturzystów. Jeśli te nie będą poddane ograniczeniom, na studia będzie mógł się dostać każdy.
Obawa przed grupą
Strategia rozwoju Polska 2030 to zresztą bardzo ciekawy punkt wyjścia do rozmów o przyszłości. Według niej już za ledwie 15, a nie 25 lat, polska szkoła powinna stosować model edukacji nastawiony na rozwój indywidualnej kreatywności. „Edukacja taka powinna promować autonomię ucznia, zdolność do twórczego i krytycznego myślenia oraz umiejętność pracy grupowej. W następnych dekadach będzie także rosło znaczenie kreatywności jako cechy niezbędnej do funkcjonowania w zmiennej i nieprzewidywalnej rzeczywistości” – czytamy w raporcie. Choć czas, który pozostał do wcielenia tej wizji w życie, płynie, do jej realizacji szkołom wciąż jednak bardzo daleko.
Dziś, podobnie jak 25 lat temu, w szkołach dominuje metoda kreda plus tablica. I na razie nic nie wskazuje na to, by mogło się to poprawić w gimnazjum i liceum (o ile nauczyciele szkół podstawowych mają potrzebę wymieniania się scenariuszami lekcji, na kolejnych etapach jest już tylko gorzej). Polscy nauczyciele są jednymi z najmniej nastawionych na współpracę w całej OECD. Dziś na rozmowy z kolegami poświęcają średnio 45 minut tygodniowo. Eksperci edukacyjni przyznają też: Nauczyciele boją się pracy w grupach.
Nic dziwnego, że choć promowanie na lekcjach pracy grupowej jest zapisane w podstawach programowych, jej realizacja jest zwykle tylko teoretyczna. Na koniec gimnazjum uczniowie na przykład muszą zrealizować samodzielny projekt. – Kiedy zapytałem kuzyna, który chodził do gimnazjum, o czym robi swój projekt, spytał mnie, czy chodzi o tę wielką pracę domową z matematyki. W praktyce projekt tak właśnie wygląda w wielu polskich szkołach – uważa Jędrzej Witkowski, koordynator programów młodzieżowych w Centrum Edukacji Obywatelskiej. – Choć bywa i lepiej – zastrzega. Na przykład Błażej i Filip, gimnazjaliści z warszawskiego Mokotowa, kończąc szkołę trzy lata temu, nakręcili film. Jeden z nich wcielił się w przybysza z fikcyjnego kraju. Kamera śledziła jego losy w Warszawie, a bohater opowiadał do niej, jak traktują go mieszkańcy Polski. Film podsumowywał to, czego gimnazjaliści wcześniej dowiedzieli się o postawach Polaków wobec imigrantów.
Jak przekonują liderzy organizacji działających na rzecz młodzieży, takie projekty powinny być esencją pracy w szkole. Z jednej strony pobudzają bowiem kreatywność, z drugiej – motywują do zdobywania wiedzy. Kluczowe, by młodych umieć odpowiednio animować. Tak zrobili pomysłodawcy „Zwolnionych z teorii”. W ramach akcji licealiści z całego kraju mogli organizować swoje projekty społeczne. Później, za pomocą internetowego narzędzia, rywalizowali z innymi zespołami. Do wygrania były międzynarodowe certyfikaty z zarządzania projektami. – Choć zakładaliśmy, że w projekcie wystartują trzy tysiące licealistów, faktycznie było ich dwa razy więcej – mówi Paula Bruszewska, jedna z liderek ZwT. Młodzi organizowali kampanie na rzecz usuwania reklam z miasta, zdrowego odżywiania, integracji mieszkańców osiedli. Do połowy kwietnia zakończyło się ponad 300 projektów.
Inicjatorzy „Zwolnionych z teorii” zachęcali uczniów do tego, by korzystali z pomocy nauczycieli. Pedagodzy mieli być mentorami, wspierać młodych w rozwiązywaniu problemów. Jak przekonują organizatorzy akcji, czas na to, by w ten sposób wyglądało nauczanie w szkole. Z każdym rokiem będzie to coraz łatwiejsze – dziś w Polsce mieszka 5,7 mln osób do 15. roku życia. Według prognoz GUS do 2035 r. liczba najmłodszych obywateli zmniejszy się o ponad 1,2 mln. Jeśli liczba nauczycieli pozostanie bez zmian, na jednego pedagoga będzie średnio przypadać ośmiu uczniów. Takiej okazji do indywidualnej pracy z dziećmi nie było jeszcze nigdy.
Jeśli jednak nie zmieni się system finansowania oświaty, zamiast małych grup czeka nas wielka katastrofa – dziś pieniądze idą do szkoły za uczniem. Tam, gdzie rachunek ekonomiczny się nie zgadza, samorządowcy łączą placówki, zwiększając odległości, jakie dzieci mają do pokonania. Gdzie jest granica, której przekroczyć nie wolno?
Bankructwo oświaty
Choć niestabilność rynku pracy i zmiany demograficzne jasno dyktują kierunki, w jakich powinna podążać szkoła, to, czy faktycznie będziemy tam zmierzać, nie jest oczywiste. Na polską szkołę czyha też wiele zagrożeń – skutki przeznaczania na oświatę niewielkich środków budżetowych, błędnych decyzji polityków i lobbingu wielkich firm działających na edukacyjnym rynku widać najlepiej na zagranicznych przykładach.
W 2000 r. Szwecja znajdowała się na 16. miejscu w rankingu umiejętności matematycznych międzynarodowych badań PISA. Szwedzki piętnastolatek osiągał średnio 510 punktów. Sześć lat później młodzi Szwedzi osiągali już tylko 502 punkty, co spowodowało, że ich kraj spadł w tabeli na 21. lokatę. W 2012 r. punktów było średnio 478, a Szwecja znajdowała się na 38. miejscu rankingu. Daleko za Polską, która w tym czasie awansowała z 23. na 16. lokatę. Co się stało, że w ciągu 12 lat młodzi Szwedzi tak mocno spadli w zestawieniu? Jedną z przyczyn, o której mówią edukacyjni eksperci, jest przekazywanie prowadzenia szkół prywatnym firmom. Mechanizm, który dwie dekady temu wymyśliła Szwecja, był prosty – państwo buduje placówkę, ale żeby obniżyć koszty jej funkcjonowania, oddajemy uczniów pod kuratelę spółki. Rewolucyjny pomysł zainteresował też inne kraje, tą samą drogą chciała podążyć m.in. Wielka Brytania. Krótko przed wprowadzeniem tego pomysłu w życie szwedzki projekt zaczął się sypać. Jedna z największych spółek zarządzających szkołami, zarządzana przez Duńczyków JB Education, zbankrutowała. Pracę straciło około tysiąca osób, a 11 tys. dzieci zostało pozbawionych dostępu do edukacji. Firma zostawiła 150 mln dol. długu.
– Znam szkoły w Holandii, które część przekazywanej im subwencji przestały wykorzystywać na cele edukacyjne. Zamiast tego zaczęły zachowywać się jak instytucje ubezpieczeniowe czy banki – inwestować te pieniądze na giełdzie. Podobnie jak szwedzkie, zbankrutowały, kiedy rozpoczął się kryzys finansowy – mówi Fred Van der Leeuwen, przewodniczący zrzeszającej związki zawodowe pracowników oświaty organizacji Education International. – Na całym świecie prywatne firmy próbują czerpać dochody z systemów oświatowych. Nie robią tego jawnie, ale stopniowo są wprowadzane do systemu pod hasłami reformy – dodaje i przypomina, że to samo zaczyna się dziać w Polsce. Coraz więcej samorządów pozbywa się swoich szkół, przekazując je w prywatne ręce.
Nie ma systemu na świecie, który jest lepszy niż jego nauczyciele, oni są filarem edukacji. Nauczanie to profesja kreatywna, to nie doręczanie wiedzy – mówi Ken Robinson

Z egzaminowaniem jest jak z demokracją. To nie jest idealny system, ale nikt nic lepszego jeszcze nie wymyślił – żartuje szef Centralnej Komisji Egzaminacyjnej Marcin Smolik

Deregulacja szkolnictwa w Szwecji miała jeszcze jedną konsekwencję – jak pokazują badania, powiększyła przepaść edukacyjną między uczniami.
U nas rozwarstwienie także zaczyna postępować. Tyle że na innej linii. Graczami nie są tu szkoły publiczne i niepubliczne, ale wielkomiejskie licea i reszta szkół. Choć wprowadzenie gimnazjum miało pomóc w zrównywaniu szans, faktycznie przesunęło próg selekcji. Rodzice, kierując się obiegową opinią o szkołach i rankingami, szukają dla dzieci jak najlepszych placówek. Dyrektorzy natomiast chcą mieć u siebie jak najlepszych uczniów, którzy osiąganymi wynikami będą podbijać renomę placówki. Efekt? Miejskie gimnazja, między którymi konkurencja jest największa, prowadzą ukrytą selekcję. Szkoły nie mogą rekrutować uczniów na podstawie ocen z testu szóstoklasisty (w teorii nawet uczniowi, któremu źle poszło, ale skończył szkołę podstawową, gimnazjum w rejonie nie może odmówić przyjęcia), więc otwierają oddziały dwujęzyczne i sprawdzają predyspozycje językowe kandydatów. Trudno jednak nazwać zbiegiem okoliczności fakt, że tego typu placówki osiągają później ponadprzeciętne wyniki w zestawieniach wyników egzaminów gimnazjalnych.
Takie działanie ma też efekty uboczne. Jak w rozmowie z DGP przekonywał prof. Roman Dolata z Instytutu Badań Edukacyjnych, trudno znaleźć bardziej zależne od dochodów kryterium przyjęcia niż zdolności językowe szóstoklasistów. Wielkomiejskie gimnazja selekcjonują więc nie tylko zdolnych, ale i bogatych.
Jak twierdzi prof. Przyszczypkowski z UAM, w mniejszych miejscowościach da się zauważyć jeszcze jeden problem. – Przybywa dzieci, które przedwcześnie wypadają z systemu edukacji, kończąc ją na gimnazjum – mówi. Przyczyna prawdopodobnie leży z jednej strony w niedopasowanej do nich ofercie szkół ponadgimnazjalnych, z drugiej – w motywacjach rodziców, którzy sami nie widzą profitów z własnej edukacji, więc nie dopingują do niej swoich dzieci. Tymczasem w raporcie „Polska 2030” jako jeden z głównych celów edukacji zostało wskazane wyrównywanie szans uczniów.
Ewolucja, nie rewolucja
Do prowadzenia selekcji uczniów dyrektorów dopinguje system egzaminów zewnętrznych. Co roku wypieki na twarzach pracowników oświaty wywołują układane na podstawie ich wyników rankingi szkół. Średni wynik z testu jest ważny i dla rodziców, i dla organu prowadzącego szkołę. W efekcie uczniowie od początku nauki w nowej placówce słyszą, że muszą dobrze przygotować się do zdania egzaminów.
W Stanach Zjednoczonych trwa właśnie wielki protest przeciwko testowaniu uczniów. Tam system egzaminacyjny rozrósł się do rozmiarów, które w Polsce istnieją jedynie w koszmarach przeciwników zewnętrznych sprawdzianów. Amerykańscy uczniowie piszą standaryzowane testy co roku między trzecią a ósmą klasą. Ich wyniki na mocy zmienionego niedawno prawa mają być od tego roku podstawą do oceny pracy nauczycieli. Związki zawodowe namawiają rodziców, by ci nie puścili dzieci na egzaminy. W połowie kwietnia pod ich naciskiem część testów wycofał gubernator Florydy. Zarządził też, że testowanie uczniów nie może zająć więcej niż 45 godzin rocznie. Nauczyciele zwracali uwagę, że nieustanne egzaminowanie dzieci zabiera czas przeznaczony na prawdziwą naukę.
Szef Centralnej Komisji Egzaminacyjnej Marcin Smolik przekonuje, że od egzaminów w Polsce odwrotu raczej nie ma. Dodaje, że za 25 lat system powinien być po prostu lepiej dopracowany. – Chciałbym, żeby ludzie, którzy korzystają z wyników egzaminów: nauczyciele, uczniowie, rektorzy szkół wyższych, mieli przekonanie, że otrzymują wyniki, które są rzetelne, trafne, co do których mają pełne zaufanie – mówi. – Z egzaminowaniem jest jak z demokracją. To nie jest idealny system, ale nikt nic lepszego jeszcze nie wymyślił – żartuje.
„Jeszcze” to dobre zastrzeżenie. Żeby myśleć o następnym ćwierćwieczu polskiej szkoły, warto bowiem cofnąć się o 25 lat. Wtedy prawdziwym odkryciem i nowością w Polsce były szkoły niepubliczne. Kolejne placówki – szkoły podstawowe, licea i przedszkola – wyrastały jak grzyby po deszczu, bo państwo traciło monopol na oświatę. Nikomu nie śniło się jeszcze, że szkolnictwo wraz z wolnością czekają gigantyczne zmiany. Jaś Kowalski, zaczynając w 1993 r. podstawówkę, nie spodziewał się jeszcze, że nigdy nie będzie ósmoklasistą. Tymczasem po 10 latach wolnej Polski nagle przełamany został schemat ośmiu klas szkoły podstawowej i cztero- lub pięcioletniej szkoły średniej. W 1999 r. między nimi pojawiło się trzyletnie gimnazjum, a dwa stare etapy zostały skrócone – do sześciu i trzech lub czterech lat. Wraz z wprowadzeniem gimnazjum do szkoły weszły też wspomniane już egzaminy zewnętrzne.
Dziś, kiedy do szkoły podstawowej idzie Jaś Kowalski junior, droga przez gimnazjum jest dla niego tak oczywista, jak dla jego taty miała być ośmioletnia podstawówka. Kiedy myślimy o perspektywie kolejnych 25 lat polskiej oświaty, warto mieć więc na uwadze, że żaden system nie jest dany raz na zawsze. O tym, że w edukacji może szykować się kolejna ważna zmiana, mogą świadczyć choćby statystyki GUS. Już widać, że za kilka lat studia przestaną być najważniejszą częścią drogi życiowej – na uczelniach już teraz jest o 90 tys. studentów mniej, niż przewidywało Ministerstwo Nauki.
Eksperci są jednak zgodni, że to, czego polskiej szkole należy życzyć, to przede wszystkim spokój. Bo oświata potrzebuje bardziej ewolucji niż rewolucji. Bardziej uczenia się od siebie wzajemnie niż narzuconych z góry nakazów. Może dzięki temu, krok po kroku, za 25 lat wszystkie dzieci będą mogły uczyć się tak, jak dziś u Jolanty Okuniewskiej maluchy z olsztyńskiej podstawówki.