Nawet 34 mln zł może wypłacać resort oświaty szkołom, które korespondencyjnie kształcą Polaków za granicą. Samorządowcy domagają się zmiany przepisów
/>
/>
Szkoły wpadły na pomysł, jak zarobić dodatkowe pieniądze – oferują nauczanie domowe. Przybywa placówek, w których tacy uczniowie stanowią już większość. W Bielsku-Białej jest podstawówka, gdzie korespondencyjnie kształci się 337 na 419 dzieci. Podobne przypadki zdarzają się w Krakowie, Warszawie czy Białymstoku. Samorządowcy skarżą się do MEN, że muszą płacić szkołom na domowych uczniów takie same subwencje, jak na dzieci korzystające ze szkolnej infrastruktury. Np. Wrocław płaci na nich ponad 1 mln zł, Warszawa – trzy razy tyle. Zdaniem gmin to wyciąganie pieniędzy. Minister edukacji zapowiada w DGP, że planuje obniżenie subwencji za edukację domową. – Uczymy tak głównie dzieci emigrantów, o których kształceniu Polska zapomina – odpowiadają dyrektorzy szkół
W jednej ze stołecznych prywatnych podstawówek w czerwcu 2013 r. uczyła się niewiele ponad setka dzieci. Na kolejny rok przyjęto prawie 350 uczniów, a na rok szkolny 2014/2015 – już ponad 600. Szybki przyrost liczby dzieci zainteresował władze stolicy. Okazało się, że placówka nie otwiera nowych klas, ale na masową skalę organizuje nauczanie domowe – choć dzieci są formalnie do niej zapisane, faktycznie uczą je rodzice. Podobne szkoły wyrastają w całym kraju i – jak przekonują urzędnicy – są bardzo kosztowne dla miejskich budżetów.
– Na podobnej zasadzie działa jeszcze kilka innych szkół w stolicy. Dotacja przekazana na takich uczniów w 2014 r. to 3,6 mln zł – informuje Katarzyna Pienkowska ze stołecznego ratusza. Podobny przypadek opisują władze Bielska-Białej. W mieście działają dwie placówki niepubliczne, które zajmują się nauczaniem domowym. W jednej z nich tacy uczniowie stanowią 24 proc., a w drugiej – aż 80 proc. wszystkich. Łącznie miasto wypłaca na nich ponad 1,5 mln zł dotacji.
We Wrocławiu nauczanie domowe prowadziło dziewięć szkół niepublicznych. Łącznie w takiej formie może uczestniczyć nawet 2,5 tys. dzieci. – W 2014 r. miasto przekazało tym szkołom dotację w wysokości 5 mln zł, w tym na nauczanie domowe ponad 1,1 mln zł – mówi Aleksandra Gorzelewska z wrocławskiego urzędu miasta. Trudno jednak ocenić skalę zjawiska w całym kraju. W systemie, w którym dyrektorzy muszą co roku raportować dane o uczniach, nie było dotąd oddzielnej kategorii dla nauczania domowego. Choć jeszcze w marcu MEN informowało nas, że w nauczaniu domowym z ramienia szkół prywatnych bierze udział 800 osób, dziś szacuje, że jest ich już 7 tys. Jeśli faktycznie byłoby tyle dzieci, szkoły, w których byłyby one zarejestrowane, otrzymywałyby w sumie ponad 30 mln zł. Subwencja na jednego ucznia wynosi ok. 5,4 tys. zł.
Samorządowcy apelują do MEN, by obcinać im finansowanie. Pod koniec kwietnia oficjalne pismo w tej sprawie wysłał do szefowej resortu wiceprezydent Warszawy Włodzimierz Paszyński. Wcześniej domagali się tego także samorządowcy zrzeszeni w Unii Metropolii Polskich. – Niepubliczne placówki znalazły sposób, by zarabiać na subwencjach z budżetu – uważa Agata Saracyn z UMP. – Rodzice uczą dzieci, więc szkoła ma niższe koszty. A z dotacji dostaje tyle, ile inne placówki na uczniów stacjonarnych – dodaje.
– W dokumentacji wszystko jest w porządku, więc trudno zakwestionować te wydatki – przyznaje Ewa Lemisiewicz z Urzędu Miasta w Bielsku-Białej. – Niemniej trudno takie szkoły kontrolować. Uczniowie mają obowiązek raz w roku zdawać egzaminy klasyfikacyjne. Nawet jeśli się nie stawią, subwencja zostaje w szkole – dodaje.
Dyrektorzy placówek bronią status quo. – Większość uczniów, którzy korzystają z takiej formy nauczania, to dzieci emigrantów, którym Polska nie zapewnia odpowiednich możliwości kształcenia się za granicą. Szkoły polskie co prawda są, ale tylko w głównych ośrodkach, duża część naszych emigrantów nie ma możliwości, by je dowozić. Dzięki nam mają możliwość nauki po polsku – mówi Ewa Suchocka, dyrektor prywatnej podstawówki w Białymstoku. Jak wyjaśnia, dzieci uczą się przez platformę internetową.
Szkoła z przekazywanej przez miasto subwencji wykupuje do niej dostęp, wydając na to większą część pozyskiwanych pieniędzy. Z najpopularniejszej platformy tego typu Libratus korzysta ok. 2 tys. uczniów ze 100 różnych krajów. – Do stacjonarnego ucznia dopłaca nie tylko budżet państwa, ale też gmina lub rodzice w przypadku szkół niepublicznych. W naszej szkole nikt już dopłacać nie musi – twierdzi Suchocka i dodaje, że z dotacji szkoła opłaca np. wyjazdy nauczycieli na sesje egzaminacyjne w Londynie.
– Każda minuta nauczyciela przy komputerze musi być opłacona w ten sam sposób co godzina lekcyjna – przekonuje z kolei Agnieszka Kryczka ze szkoły podstawowej Smyk w Bielsku-Białej. – Co prawda nie są nam potrzebne ogromne metraże sal, ale za to wysyłamy dzieciom materiały edukacyjne – dodaje i przekonuje, że dzięki temu uczniowie utrzymują kontakt z językiem, więc za kilka lat, po ewentualnym powrocie do kraju, nie będą mieli problemu z dostosowaniem się do nowych realiów. Według GUS za granicą może być 340 tys. młodych Polaków.
ROZMOWA
Kwota subwencji powinna zostać obniżona
Samorządowcy skarżą się, że Ministerstwo Edukacji Narodowej przeznacza zbyt wysoką subwencję na dzieci kształcone w nauczaniu domowym. Ich zdaniem powinna być ona znacznie niższa niż ta, która jest wypłacana na uczniów stacjonarnych. Czy ta opinia jest uzasadniona?
Intencja nauczania domowego jest taka, by to rodzic brał odpowiedzialność za realizowanie z dzieckiem programu, a szkoła prowadziła egzaminy klasyfikacyjne i udzielała wsparcia. Jeśliby tak na to patrzeć, to kwota subwencji przeznaczana na dziecko w nauczaniu domowym powinna być niższa, bo szkoła nie jest zaangażowana w pracę z tym uczniem przez cały rok.
W jaki sposób można obniżyć tę kwotę?
Jestem po rozmowach z samorządowcami i kuratorami, którzy zwrócili mi uwagę, że w niektórych przypadkach przepisy o nauczaniu domowym są też wykorzystywane zupełnie obok intencji, dla której zostały powołane. Zdarzają się takie szkoły, które pobierają subwencję, a większość ich uczniów jest kształcona w nauczaniu domowym. Te sytuacje musimy zbadać i wyjaśnić – czy te dzieci faktycznie przychodzą do szkół? Jaka jest jakość nauczania?
Wiele szkół korespondencyjnie kształci przeważnie dzieci emigrantów.
To szczytny pomysł, ale i kolejne pole do nadużyć. Wiele dzieci raz w roku przyjeżdża do Polski i składa obowiązkowe w edukacji domowej egzaminy klasyfikacyjne, ale zdarzają się i tacy, którzy tego nie robią. Martwe dusze, na które także wypłacana jest subwencja. Trzeba zastanowić się, co z nimi zrobić.
Jakie rozwiązania proponuje resort edukacji?
Nie mam jeszcze przygotowanego rozwiązania, ale już zaczęliśmy nad nimi pracę. Jesteśmy po rozmowach z kuratorami, trudno jednak mówić o konkretnych pomysłach, dopóki nie zdobędziemy rzetelnych danych dotyczących skali zjawiska. Na razie trudno nam ocenić nawet, ile jest takich dzieci, bo nie zbieraliśmy takich informacji. Kiedy zaczynałam pracę w Ministerstwie Edukacji Narodowej, mówiono mi, że jest ich około tysiąca. W styczniu 2015 r. poprosiliśmy szkoły, by przekazały nam dokładne liczby, i ze wstępnych szacunków już wynika, że mamy około 7 tys. takich uczniów. Precyzyjne wyliczenia poznamy jednak dopiero w maju – wtedy spłyną do nas informacje ze szkół. Potem zaczniemy przygotowywać konkretne pomysły.
Czy powinniśmy uderzać w samą edukację domową? Czy nie byłoby to uderzenie w wolność rodziców?
Nie widzę niczego złego w edukacji domowej. Jeśli ktoś chce pracować w ten sposób ze swoim dzieckiem, powinien mieć do tego prawo. Myślę także, że edukacja polskich dzieci na emigracji to działalność bardzo ważna i cenna. Musimy więc opracować takie mechanizmy, które z jednej strony wyeliminują patologię, a z drugiej nie pozwolą wylać dziecka z kąpielą.