Kurs edukacji dla bezpieczeństwa widziałabym raczej jako obóz dla uczniów prowadzony przez doświadczonych surwiwalowców czy instruktorów harcerskich, a nie zwykłą lekcję z przepisywaniem do zeszytu rodzajów alarmów.
Do szkół idą właśnie dzieci pokolenia, które wojnę zna tylko z
książek i opowieści dziadków. Ludzi takich jak ja, których zawsze dziwiło, dlaczego babcia musi mieć pełną lodówkę, nawet jeśli połowa zawartości się zmarnuje, a dziadek zakazuje mówić innym o tym, że trzyma na działce broń. Ludzi, którzy znają języki, pracują w międzynarodowych firmach, latają na wakacje, gdzie mają ochotę. Ludzi, którzy nie sądzili, że zobaczą masowe groby w sąsiadującym państwie.
Tymczasem dla dzieci, które urodziły się – jak mogło się wydawać – w świecie bezpiecznego Zachodu, minister edukacji i nauki zamierza wprowadzić lekcje z przysposobienia obronnego (PO). Od września do szkół ma wejść m.in. nauka strzelania. PO zniknęło z podstawy programowej od 1 września 2012 r. i zastąpiono je edukacją dla bezpieczeństwa (EDB), której głównym celem było przygotowanie
uczniów do reagowania w sytuacji np. katastrof naturalnych.
Po zapowiedzi ministra Przemysława Czarnka przez mój feed na Twitterze przemknął zabawny komentarz. Ktoś (niestety nie zanotowałam sobie autora) napisał ironicznie, że dzieciaki pomyślą sobie teraz, że będą miały superobóz surwiwalowy, a w rzeczywistości przyjdzie do nich emerytowany pułkownik Ludowego Wojska Polskiego. Pod komentarzem rozpętała się długa dyskusja, w której użytkownicy wspominali swoje lekcje PO: przymierzanie maski przeciwgazowej, wygłupy w kombinezonie OP1, śmieszkowanie z klasyfikacji gazów bojowych, podpijanie taniego wina pod ławką, a – jeśli ktoś miał szczęście – 10 strzałów z rozklekotanego kabekaesu.
Dziś widzimy, że sprawy bezpieczeństwa są zbyt poważne, by pozwolić sobie na ośmieszenie ich poprzez bezsensownie prowadzony przedmiot. Trzeba mieć nadzieję, że tak samo uważa minister Czarnek i że jego zapowiedź to nie działanie pod wpływem wojennego uniesienia, lecz zaplanowana i przemyślana akcja, która sprawi, że i
nauczyciele, i uczniowie zrobią z materiału dobry użytek.
Jak powinna wyglądać
edukacja dla bezpieczeństwa rozszerzona o elementy PO? Gdybym była ministrą edukacji, zaczęłabym od sprecyzowania celów, którym ona ma służyć. Brzmi to trywialnie, ale jeszcze żaden minister oświaty nie odpowiedział mi na pytanie, jakie cele ma szkolnictwo w Polsce. Takiej dyskusji po prostu u nas nie ma, wszystko toczy się siłą rozpędu, nakręcane badaniami opinii. Tymczasem wyznaczenie celów jest kluczowe, by móc zawalczyć o powagę materii.
Moim zdaniem głównym celem EDB w nowej formule powinno być zapobieganie panice – w taki sposób, by w sytuacji zagrożenia
uczniowie nie poddawali się strachowi. Listę potencjalnych zagrożeń nietrudno jest wypunktować: klęski żywiołowe, awarie prądu czy wodociągów, awarie banków, zagrożenia w internecie. Nie powinniśmy unikać także tematu wojny. Dopasowany do tego celu program powinien opierać się na działaniach, które są w zasięgu młodego człowieka – powinniśmy wyposażyć uczniów w narzędzia, dzięki którym mogą oni odzyskać kontrolę nad swoim otoczeniem. Ale na miarę swoich możliwości.
Z pewnością młodych należałoby więc przeszkolić z ewakuacji z zagrożonego obszaru, zawiadamiania służb o niebezpiecznych sytuacjach, udzielania pierwszej pomocy. Uczniowie powinni wiedzieć, jakie rzeczy powinni mieć spakowane w razie nieprzewidzianej sytuacji, a nawet przygotowywać listy produktów, które każdy powinien mieć w domu.
Równie ważna co same cele jest też forma prowadzenia przedmiotu. Gdybym była ministrą, nie pozwoliłabym, aby EDB czy przysposobienie obronne było lekcją jak każda inna. Co to oznacza? Nie umieszczałabym tej nieszczęsnej godziny w tygodniowym planie lekcji. Takie przedmioty w praktyce są traktowane jako zapchajdziura między matematyką a fizyką. Nie nalegałabym też na to, by przedmiot prowadził nauczyciel po studiach podyplomowych z dziedziny bezpieczeństwa. W praktyce to często ktoś, kto dorobił sobie prawo nauczania drugiego przedmiotu, by wypracować cały etat w jednej szkole i przysposobienie obronne nie leży w sferze jego życiowych zainteresowań. A bez zaangażowania nauczyciela skończy się jak 30 lat temu – na przepisywaniu rodzajów alarmów do zeszytu i klasówki z kształtów grzyba po wybuchu różnych rodzajów bomb (autentyk, mam gdzieś tę pracę do dziś).
Co jednak najważniejsze, nie pozwoliłabym, aby EDB było oceniane. Jeśli uczniowie mają traktować umiejętności zdobyte podczas lekcji serio, muszą wiedzieć, dlaczego odbywają taki kurs. Trudno o lepszą motywację niż ta, której dziś dostarcza życie – uczniowie mają w ławkach obok młodych uchodźców z Ukrainy, przeglądając swoje media społecznościowe trafiają na zdjęcia zmasakrowanych zwłok w Buczy. Nie należy ich straszyć, że nas spotka to samo. Należy jednak im przekazywać, że warto być gotowym nawet na scenariusze, które trudno sobie wyobrazić. I że najlepszą ocenę wystawi im życie, jeśli przyjdzie im użyć zdobytych umiejętności.
Ponieważ mam harcerskie zacięcie, kurs edukacji dla bezpieczeństwa widziałabym raczej jako obóz dla uczniów prowadzony przez doświadczonych surwiwalowców, instruktorów harcerskich czy prywatne firmy specjalizujące się w organizacji takich wydarzeń. Baza, z której można skorzystać, jest naprawdę duża (przy okazji można by pomóc w ten sposób branży turystyki młodzieżowej, która po pandemii nie może się pozbierać). Jak lepiej zrozumieć, po co mieć w domu plecak ewakuacyjny, niż budząc się w środku nocy z powodu wywołanego przez wychowawcę alarmu? A później biorąc udział w ekscytującej grze terenowej? Kiedy lepiej się zrozumie, po co mieć w piwnicy kuchenkę turystyczną, niż wtedy, gdy trzeba ugotować sobie posiłek bez prądu i gazu? Co dosadniej uświadomi uczniom, że warto się zaopatrzyć w powerbanki i świeczki, niż sytuacja, w której nagle w obiekcie noclegowym nie działa elektryczność? Akurat w przypadku EDB kształtowanie postaw przez doświadczanie to idealne zestawienie.
Przeczytałeś ten artykuł, zapraszamy do udziału w badaniu
Samoobrona zamiast strzelania
Z wypowiedzi ministra Czarnka dotyczących włączenia do szkoły elementów przysposobienia obronnego wnioskuję, że najważniejszą innowacją będzie strzelanie. Szczerze mówiąc, nie jestem fanką takiego rozwiązania. Nie z powodu pacyfistycznych zapatrywań – sama na długo przed wojną uczyłam się posługiwać bronią. Chodzi mi raczej o sensowność takiego działania w świetle celów, o których wcześniej wspomniałam. Nie łudźmy się, nawet jeśli ktoś by nas zaatakował, zadaniem dzieci nigdy nie będzie strzelanie do wroga. Wręcz przeciwnie – widzimy po przykładzie ukraińskim, że najlepsze, co można dla nich zrobić, to ewakuować w bezpieczne miejsce. Po co więc mają się tego uczyć?
W dodatku strzelanie dla młodzieży będzie trudno zorganizować. Prawo i Sprawiedliwość chciało co prawda wybudować strzelnicę w każdym powiecie, ale efekt programu jest mizerny i nie ma obiektów, w których młodzież mogłaby ćwiczyć (jeden szkolny rocznik to około 350 tys. dzieci). To problem także dlatego, że do zdobycia umiejętności nie wystarczy wystrzelanie jednego magazynku. Jeśli strzelanie w szkole ma nie być jedynie anegdotą opowiadaną później dzieciom, trzeba odbyć dłuższy kurs, a później co jakiś czas odświeżać wiedzę. O tym minister Czarnek jednak nie wspominał.
Sądzę, że młodzieży, a zwłaszcza dziewczętom, znacznie bardziej przydałby się rzetelny kurs samoobrony. Prawdopodobieństwo, że w życiu zaatakuje nas podpity byczek, jest znacznie wyższe niż to, że będziemy strzelać do obcych wojsk. Warto więc wiedzieć, jak uniknąć potencjalnie niebezpiecznych sytuacji i miejsc, jak rozproszyć uwagę agresora i bronić się, kiedy przyjdzie co do czego. I znów, taki kurs powinien być przeprowadzony przez profesjonalnego instruktora, by nie dało się go sprowadzić do absurdu. Podobnie zresztą jak kursy z pierwszej pomocy, które uczniowie przechodzą już teraz w ramach edukacji dla bezpieczeństwa. Uważam, że podobne kursy powinny się dla nich odbywać co roku, by młodzież nie traciła kontaktu z wiedzą, która może pomóc uratować komuś życie.
Jest jeszcze jeden wątek, który warto byłoby dołożyć do szkoły: profilaktykę zagrożeń, jakie na ucznia czekają w internecie. Być może nie trzeba do tego osobnych godzin, a wystarczy inaczej rozłożyć akcenty w podstawach programowych informatyki. Oczywiście jest ważne, by uczeń – jak dziś – umiał tworzyć algorytmy i wiedział, z czego składa się sieć, ale w sytuacji gdy spędza większość wolnego czasu w social mediach, kluczowe jest nauczenie go, jak rozpoznawać dezinformację, jak nie pozwolić na przejęcie mejla czy konta w banku. I znów: uczniowie muszą najpierw zrozumieć celowość tych działań. A to zależy już od nauczyciela. Jeśli on nie czuje się dobrze w dezinformacyjnych tematach, powinien móc zaprosić specjalistę, który udźwignie zagadnienie.
Często dyskutujemy o tym, że szkoła powinna przygotowywać do funkcjonowania w zmieniającym się świecie. Dotąd widzieliśmy jednak przyszłość przez różowe okulary, sądziliśmy, że międzynarodowy ład, do którego przywykliśmy, będzie trwał. Dziś, po raz kolejny przekonaliśmy się, że koniec historii był wyjątkowo nietrafioną konstrukcją. Dlatego wychowując najmłodszych, musimy wyposażyć ich w kompetencje, które pozwolą im funkcjonować w świecie, który nie dość, że będzie się zmieniał, to jeszcze prawdopodobnie nie będzie bezpieczny. Lekcje przysposobienia obronnego są na to niezłą szansą. Mam nadzieję, że uda się jej nie zmarnować, a za 30 czy 40 lat dzisiejsze nastolatki nie będą tych zajęć obśmiewać na Twitterze. ©℗