Nie mówmy o szkole dwóch prędkości. Nauczanie stacjonarne jest lepsze, to fakt. Ale nie należy stygmatyzować tych, co są na zdalnym – mówi Tomasz Bilicki.

Tomasz Bilicki, nauczyciel, pedagog, terapeuta, koordynator Centrum Interwencji Kryzysowej dla Młodzieży przy Fundacji Innopolis
Zdaniem Ministerstwa Edukacji odsetek szkół pracujących w trybie zdalnym lub mieszanym nie jest obecnie statystycznie istotny. W tym zakresie również nie jest odnotowany gwałtowny przyrost. Z kolei zdaniem dyrektorów szkół gołym okiem widać trend wzrostowy. Jak więc jest?
Ja uczę w dwóch szkołach. Jestem nauczycielem wiedzy o społeczeństwie i w jednej placówce wszyscy moi uczniowie są na zdalnym, w drugiej - są w szkole.
Mamy więc nauczanie dwóch prędkości?
Na pewno ta sytuacja, jeśli przełożyć ją na cały kraj, będzie miała różne efekty edukacyjne i wpływ na psychikę. Osobiście mam znacznie lepsze efekty w nauczaniu stacjonarnym niż zdalnym. Mimo że lekcje zdalne staram się prowadzić w czasie rzeczywistym, korzystać z podobnych materiałów. Co się tyczy emocji, uczuć młodych ludzi, to musimy pamiętać, że nauczanie zdalne zmniejsza dobrostan psychiczny, a nawet u części osób redukuje go niemal do zera. Owszem, u ludzi głęboko introwertywnych, z lękami, fobiami, w tym przed grupą rówieśniczą, nauczanie zdalne wydaje się bardziej komfortowe. Gdy przychodzą do mnie na terapię, zgłaszają nawet czasami poprawę samopoczucia. Ale to pułapka.
Dlaczego?
Bo ta poprawa nie jest dla nich dobra. W stacjonarnym nauczaniu istnieją, nazwijmy to, motywatory zewnętrzne, które powodują, że człowiek przed szkołą musi się umyć, ubrać, no i w końcu do niej trafić. Przy zaburzeniach lękowych, niskiej samoocenie zewnętrzne motywatory aktywności są kotwicami do wyzdrowienia. Przy zdalnym nauczaniu kotwice znikają. Ale chciałbym zwrócić uwagę na coś innego. Rozumiem zabieg słowny mówiący o szkole dwóch prędkości, ale apelowałbym, by go nie używać. Nauczanie stacjonarne jest lepsze, to fakt. Ale nie należy stygmatyzować tych, co są na zdalnym. Bo jeśli, co gorsza, to zdalne będzie się przedłużać, to uruchomi się w młodych głowach myślenie: jestem gorszy, mniej nauczony, jestem przegrywem.
Istnieje dziś dobre rozwiązanie, gdy chodzi o tryb nauczania? O ile jeszcze wybór istnieje.
Jeśli to przejście na zdalne jest na krótko, tobym się nie martwił. Tydzień, dwa jest z perspektywy całego roku szkolnego do przeżycia. Oczywiście przy dbaniu, by uczniowie mieli co robić. Problem pojawi się wtedy, gdy zdalne będzie się przedłużało lub co chwila wracało, wywołując dodatkowo stan niepewności. Nauczyciele mogą pamiętać wtedy, by prowadzić lekcje w czasie rzeczywistym na jak najwyższym poziomie, zapraszać uczniów do aktywności (o to nadal jest apel do nauczycieli). Ale doświadczenia poprzednich miesięcy pokazały, że nie da się zaprosić wszystkich. Standardem już jest, że w czasie lekcji online uczniowie korzystają z kilku komunikatorów, a nawet grają, i przestaliśmy się łudzić, że można nad tym zapanować. Dlatego jestem zwolennikiem rozwiązań hybrydowych rozumianych jednak nie jako nauczanie w trybie dwa tygodnie w klasie, dwa tygodnie w domu. Tylko np. konsultacji organizowanych w szkole dla tych, którzy są zaszczepieni. Aktywności na dworze organizowanych przez zaszczepionego wychowawcę dla tych uczniów, którzy nie są objęci kwarantanną. Tak można zorganizować nie tylko lekcję WOS, ale też biologii, geografii.
Nie obawia się pan, że podobne rozwiązanie wzbudziłoby kontrowersje? Minister Czarnek mówił, że nie można dzielić uczniów na zaszczepionych i niezaszczepionych.
Zgadzam się, że to może budzić kontrowersje, ale uważam, że byłoby to rozwiązanie z gatunku najmniejszego zła. Osobiście nie widzę problemu z prowadzeniem lekcji hybrydowej w sytuacji, kiedy 20 uczniów miałbym przed sobą na żywo w klasie, a pięcioro na ekranach monitorów. Przecież obecne technologie spokojnie pozwalają na takie rozwiązania, większość sal ma tablice multimedialne, projektory. Wzorem konferencji, zebrań w firmie można by część uczestników tam wyświetlić. Ostateczny odbiór tej sytuacji zależałby od tego, jak przygotowałby do niej wszystkich nauczyciel. Ale skoro są to rozwiązania stosowane w innych sferach życia, czemu nie sięgać po nie w szkole?
Na tym etapie roku szkolnego i pandemii, co jest dziś ważniejsze: to, co się dzieciom uda włożyć do głów, czy jak te głowy funkcjonują?
Zdecydowanie dobrostan psychiczny. Tym bardziej że mamy jesień, a to czas, który nie sprzyja kondycji psychicznej. Jestem konsekwentnie za tym, by wymogi stawiane przed młodymi ludźmi były szyte na miarę ich możliwości i obiektywnej sytuacji, w której się znaleźli. Nie ze swojej winy. Dziś jest tak, że z jednej strony większość nauczycieli orientuje się w tej sytuacji. Z drugiej - znów dostrzegam niebezpieczny trend związany z niepewnością, co będzie za chwilę. Pojawia się silna pokusa, by robić więcej sprawdzianów, testów, by zebrać oceny, przy okazji wtłaczając, ile się da, w uczniowskie głowy. I to jest negatywne zjawisko.
To co pan radzi? Minister edukacji rozesłał do dyrektorów wszystkich placówek oświatowych pismo z prośbą o podjęcie pilnych działań dotyczących weryfikacji zastosowanych tam rozwiązań organizacyjno-sanitarnych.
Dwie rzeczy. Dałbym więcej wolności w podejmowaniu decyzji dyrektorom i połączyłbym to z przekazem, że mają nasze zaufanie. To uwaga zarówno do ministra edukacji, jak i rodziców. Dyrektorzy są dziś pod ostrzałem, ale to oni mają największą wiedzę co do regionalnych uwarunkowań. I na wszelki wypadek przypomniałbym rodzicom, że w domach mają przede wszystkim dzieci, nie uczniów.