Uczelniom daleko do sukcesów olimpijczyków. Osiem najlepszych plasuje się między 300. a 1000. miejscem w rankingu szanghajski - pisze dr hab. inż. Paweł Wawrzyński, nauczyciel akademicki, publicysta.

Prawie nie goszczą zagranicznych doktorantów, postdoców i profesorów wizytujących, a naukowcy rzadko sięgają po granty europejskie. Przyczyna? Do 2012 r. nasze uczelnie państwowe były dotowane przez budżet w proporcji do liczby kształconych studentów. Były też zobowiązane do prowadzenia badań naukowych, więc odpowiednie ministerstwo żądało opisujących je raportów. Nie musiały przy tym wymagać od pracowników niczego poza uczeniem studentów i pisaniem raportów, więc wielu z nich robiło tylko tyle, a badań nie prowadziło.
Na zachodzie Europy uczelnie konkurują na jakość badań. Odpowiedni resort skrupulatnie ją ocenia i przyznaje dotacje zależne od tej oceny. Panuje więc zgoda, że od pracowników należy egzekwować efektywną pracę naukową, bo dzięki temu uczelnia dostaje więcej pieniędzy. Dlatego podstawową jednostką w Niemczech czy Wielkiej Brytanii jest zespół prowadzony przez profesora, a jedną z podstawowych egzekwowanych od profesora powinności jest pozyskiwanie środków na badania prowadzone przez jego zespół. W Polsce przed 1989 r. upowszechnił się schemat obmyślony przez naukowców radzieckich, w którym podstawowa jednostka uczelni to zakład lub katedra, które łączą się w instytuty, a te w wydziały. Profesorowie będący szeregowymi pracownikami zakładu nie są odpowiedzialni za pozyskiwanie pieniędzy, bo nikt im formalnie nie podlega. Od kierownika zakładu nie da się tego wyegzekwować, bo jest to zwykle zasłużony profesor, od którego egzekwowanie czegokolwiek byłoby nietaktem.
Na każdym wydziale co miesiąc obraduje rada wydziału, zebranie wszystkich profesorów i doktorów habilitowanych, i uchwala stanowiska w rozmaitych sprawach. Co pewien czas rada uchwala poparcie dla kierowników zakładów na kolejne kadencje. Na wydziale, w którym pracuję, tak się stało w 2020 r. Kierownicy jak zwykle zostali zaprezentowani, co polegało na przedstawieniu ich osiągnięć. Zwróciłem uwagę, że ich praca powinna być oceniona przez pryzmat osiągnięć tych zakładów, a nie samych kierowników. Zaproponowałem, by jednym z kryteriów oceny były średnie dochody pracowników z projektów realizowanych w zakładzie. Na to jeden z profesorów stwierdził, że sprowadzanie pracy kierownika zakładu do takich kryteriów numerycznych jest przejawem kwantofrenii, chorobliwej skłonności do wyrażania wszystkiego liczbami. Drugi dodał, że kierowników nie można oceniać według takiego kryterium, bo jedni mają aktywnych pracowników, a drudzy mniej. Z kolei jedna z profesorek stwierdziła, że zarobki pracowników to kiepskie kryterium. W innej instytucji, w której pracuje, jest kierownik przesadnie aktywny w pozyskiwaniu projektów i nikt nie chce z nim współpracować.
Te wypowiedzi ilustrują typowe postawy. Po pierwsze, ocenianie naukowców jakimikolwiek obiektywnymi kryteriami uważa się za afront wynikający z niezrozumienia specyfiki pracy naukowej. Po drugie, stanowisko kierownicze obejmuje się za osobiste zasługi i nie ma mowy, aby kierownika rozliczać z jakkolwiek mierzonej efektywności jednostki, którą kieruje. Po trzecie, zatrudnieni na pełen etat na uczelni, którzy w godzinach biurowych pracują w innej instytucji, uważają to za normalne i nie wahają się o tym mówić na formalnych zebraniach. W 2014 r. mój wydział miał kategorię naukową A+, czyli w ówczesnej skali najwyższą możliwą. Po ewaluacji w 2016 r. miał już tylko kategorię A, czyli niejako spadł do drugiej ligi. Stało się to w ósmym roku urzędowania dziekana. Ten „sukces” nie przeszkodził mu w kontynuowaniu posługi przez kolejne cztery lata, po czym został rektorem uczelni.
Szczęśliwie rządy Donalda Tuska i Mateusza Morawieckiego reformują uczelnie na wzór zachodnioeuropejski. Pierwszy wprowadził system, w którym wydziały podlegają ocenie według kryteriów takich, jak liczba publikacji naukowych i ranga czasopism, w których się ukazały. Odtąd wydziały musiały konkurować na jakość prowadzonych badań, bo za lepszą oceną szła wyższa dotacja. To była zmiana na lepsze, ale przy tym wadliwa, bo różne wydziały różnych uczelni zajmują się innymi, nieporównywalnymi dziedzinami. Dlatego Morawiecki wprowadził system zbliżony do brytyjskiego. Naukę podzielono na 47 dyscyplin, a naukowców zobowiązano do zadeklarowania, które z nich uprawiają. Teraz ministerstwo ocenia uczelnie w poszczególnych dyscyplinach, mierząc ilość i jakość publikacji pracowników naukowych przyznających się do danej dyscypliny.
W Europie Zachodniej, w systemie zbliżonym do panującego dziś w Polsce, uczelnie dopasowują strukturę wydziałów do dyscyplin. Dana dyscyplina jest uprawiana tylko na wydziale, który ma ją w nazwie. Chodzi o to, aby istniał konkretny ośrodek odpowiedzialny za jakość badań i kształcenia w danej dyscyplinie. Tym ośrodkiem jest dziekan i rada odpowiedniego wydziału. Niektóre uczelnie, jak Politechnika Poznańska, idą tym tropem i dostosowują strukturę do podziału na dyscypliny. W innych, np. w Instytucie Informatyki Uniwersytetu Warszawskiego, zakłady zostały po prostu zlikwidowane. Gdzie indziej, w tym na Politechnice Warszawskiej, nie następują praktycznie żadne zmiany poza wymuszonymi prawem. Rząd poważnie zainteresowany rozwojem kraju powinien wesprzeć zmiany, doinwestowując system grantowy. W cywilizowanych krajach pracownicy uczelni czerpią większość dochodów z projektów finansowanych grantami przyznawanymi w drodze konkursów. W Polsce całkowite dochody naukowców są zwiększane tylko nieznacznie. To zaś będzie ograniczało napływ zdolnych ludzi, nawet gdy skończy się tam PRL.