- Jeśli weźmiemy pod uwagę koszt dobrej, mającej wiele cytowań, pracy, to mamy ich tyle, na ile pozwala budżet na naukę w Polsce - mówi w wywiadzie dla DGP Jerzy Duszyński, profesor nauk biologicznych, prezes Polskiej Akademii Nauk.
W przygotowanym przez Uniwersytet Stanforda, koncern wydawniczy Elsevier i firmę SciTech Strategies prestiżowym rankingu najczęściej cytowanych naukowców z całego świata (TOP 2 proc.) Polska zajmuje 27. miejsce. Na 159 683 nazwiska jest 726 osób z naszego kraju. To dobry wynik?
Rankingi mają to siebie, że muszą się odwoływać do wybranych baz danych i kryteriów. Ta uznaniowość jest zawsze kontestowana, szczególnie przez tych, którzy w danym rankingu nie najlepiej wypadli. TOP 2 proc. posłużył się liczącą miliony publikacji i ich cytowań bazą SCOPUS. To jedna z najbardziej reprezentatywnych i profesjonalnych bibliometrycznych baz danych. Jeśli zaś chodzi o nasz wynik w rankingu, to uważam, że jest on całkiem niezły. Jeśli weźmie się pod uwagę poziom finansowania nauki w Polsce utrzymujący się na stosunkowo niskim poziomie już od wielu lat, to jest to wynik wręcz całkiem dobry. Trudno nam się mierzyć ze Stanami Zjednoczonymi – na liście TOP 2 proc. znalazło się ponad 68 tys. naukowców tego wielkiego i bogatego państwa, ale za nami, z zaledwie 709 uczonymi, w rankingu plasuje się Rosja, kraj o prawie czterokrotnie większej populacji niż my. Przeanalizowano sytuację w latach 1996–2019 i w tym okresie dominacja USA była niekwestionowana. Ważne, że zaprezentowaliśmy się dobrze. A osoby z polskich jednostek naukowych, które zostały w tym rankingu wyszczególnione, to nasi wyróżniający się badacze.
Jakie dziedziny nauki dominują, jeśli chodzi o polskich naukowców ujętych na tej liście?
Analizowałem tylko Polską Akademię Nauk, taka moja rola. Tu przoduje fizyka stosowana, farmakologia i
farmacja, polimery, fizyka jądrowa z fizyką cząsteczek oraz sztuczna inteligencja. Warto zauważyć, że baza SCOPUS uwzględnia zaledwie 36 dyscyplin, głównie z zakresu nauk ścisłych i przyrodniczych. Jeśli chodzi o nauki humanistyczne, to ich ewidencjonowanie jest jeszcze bardzo niedoskonałe, więc ten ranking nie jest dla nich reprezentatywny. Do ich pozycjonowania trzeba by całkiem innych narzędzi.
Niektórzy twierdzą, że jest nauka i są nauki humanistyczne.
Tego bym nie powiedział. To także nauki, tyle że inne. W odrębny sposób niż nauki eksperymentalne budują wiedzę, a ich rola społeczna jest nie do przecenienia.
Krytykowana była metodologia rankingu. Głównie dlatego, że współpracownicy dostawali mniej punktów niż jedyni autorzy cytowanych prac.
To ma sens. Reprezentuję nauki biologiczne. U nas kod jest jasny: pierwszy autor to ten, który najbardziej przyczynił się do eksperymentów opisywanych w danej pracy. Ostatni to człowiek, który koordynował projekt, zazwyczaj pisał publikację, to on reprezentuje grono autorów na zewnątrz i nazywa się corresponding author. Te dwie postaci są kluczowe w biologicznych publikacjach wieloautorskich, każda osoba, która jest wymieniona pomiędzy nimi, odegrała mniejszą rolę. Są też dziedziny, jak np. fizyka cząsteczek, które mają w zwyczaju podawanie autorów w kolejności alfabetycznej. Ale w takich pracach autorów może być np. 400, więc ustalenie, który z nich bardziej bądź mniej się przyłożył do powstania publikacji, byłoby trudne. To olbrzymie zespoły działające na rzecz wielkich eksperymentów.
Na ile dzisiejsza nauka jest branżą skupiającą wybitne jednostki, a na ile pracą zespołową? Jeśli spojrzeć na nagrody Nobla z ostatnich lat (za wyjątkiem pokojowej i literackiej), okaże się, że zdobywały je teamy.
Nauka zmienia charakter z indywidualnego wysiłku badacza na wysiłek coraz to bardziej zbiorowy. Ale też podejmowane tematy zaczęły być coraz bardziej skomplikowane, multidyscyplinarne. Zwłaszcza w dziedzinach eksperymentalnych publikacje w czołowych pismach naukowych naświetlają zagadnienia z wielu punktów widzenia i wymagają udziału ekspertów biegłych w bardzo różnych technikach badawczych. My jednak wciąż tkwimy w romantycznej tradycji patrzenia na pracę naukową jako zmaganie się pojedynczej osoby z problemem. Dziś takie podejście do nauki jest problematyczne, np. w odniesieniu do prac doktorskich i habilitacyjnych. Ciągle wymaga się u nas, aby kandydatka lub kandydat do tych stopni naukowych samodzielnie wykazali swoją wybitną rolę, przez to, że jest albo pierwszą(-ym), albo ostatnią(-im) na liście autorów publikacji wchodzących w skład rozprawy doktorskiej czy habilitacyjnej. A przecież może być wybitną specjalistką lub specjalistą, który choć nie znajdzie się na tych uprzywilejowanych miejscach w danej publikacji, to wnosi do pracy wielką ekspercką wiedzę, bez której by ona nie powstała. Oczywiście wybitne jednostki są nadal w cenie, a w grupach badawczych odgrywają one rolę nie do przecenienia. Musimy jednak nauczyć się mniej konkurować, a więcej współpracować. Ale też ostatni rok, czas COVID-19, był w tym bardzo pomocny, bo naukowcy troszkę zapomnieli o współzawodnictwie i docenili współpracę. To przyniosło wspaniałe rezultaty. Dzięki temu mamy szczepionkę przeciwko SARS-CoV-2 w bezprecedensowo krótkim czasie – w ciągu roku udało się zrobić to, co w przypadku innych chorób zajmowało 10–15 lat.
Podsumujmy naukowy dorobek 2020 r. Gdyby miał pan wskazać na największe odkrycie – co by to było?
Jeśli chodzi o Polskę, to wskazałbym na fantastyczne odkrycia naszych astronomów, np. prof. Andrzeja Udalskiego, odkrył, że nasza galaktyka jest zakrzywiona, i prof. Grzegorza Pietrzyńskiego, który oblicza wielkość wszechświata. To wielkie osiągnięcia. Jeśli chodzi o świat, to nie ulega dla mnie wątpliwości, że największym odkryciem są wspomniane już szczepionki mRNA na COVID-19. To przełom, do którego przyczyniły się olbrzymie zespoły ludzi, ale na początku, dwadzieścia lat temu, były to pojedyncze badaczki.
Polska niespecjalnie dołożyła się do prac nad szczepionką i zwalczaniem tej pandemii…
Mamy wybitnych specjalistów, z ogromną wiedzą, którzy nad tym pracowali, zwłaszcza w zespołach międzynarodowych, ale Polski nie stać na samodzielne finansowanie takich kompleksowych badań. Potrzebne na to są olbrzymie
pieniądze liczone w miliardach dolarów.
W takim razie w jakim punkcie jesteśmy z wkładem w międzynarodowe odkrycia?
Jeśli weźmiemy pod uwagę koszt dobrej, mającej wiele cytowań, pracy, to mogę powiedzieć, że mamy ich tyle, na ile pozwala budżet na naukę w Polsce. Poza tym mamy tradycyjnie mocne dziedziny, jak matematyka, chemia czy fizyka teoretyczna. To wynika z historii, mieliśmy szczęście, że w dwudziestoleciu międzywojennym istniała matematyczna szkoła lwowska i działały takie postaci jak Stefan Banach. To ważne, bo w nauce pozycji nie buduje się w rok czy kilka. Ekscelencja, czyli doskonałość, to roślina, która długo rośnie i wymaga utrwalonej kultury badań. A nade wszystko dobrego korzenia, jakim jest wybitna jednostka, która niespodziewanie objawia się, tak jak objawił się wspomniany powyżej Stefan Banach. Tego nie można zadekretować. Nawet wydając bardzo duże pieniądze, nie sposób natychmiast znaleźć się na naukowym Olimpie. Proszę spojrzeć –
Chiny od lat na olbrzymią skalę finansują badania naukowe i przesuwają się do przodu, ale w omawianym rankingu są na siódmym miejscu. Zabrakło im ok. 5–10 lat, aby znaleźć się na podium. My z kolei jesteśmy na naszym 27. miejscu, tuż za Singapurem i Hongkongiem – krajami, które mają po kilka milionów mieszkańców. Norwegia, mały kraj, także nas wyprzedza, tak samo Austria czy Finlandia. Łatwiej to zrozumieć, gdy bierze się pod uwagę budżet, jaki w tych państwach przeznacza się na naukę i jego koncentrację w kilku czołowych placówkach.
Często słyszę, że w naszym kraju podstawowym problemem jest „grantoza”, co nie przez przypadek brzmi niczym nazwa choroby. Ma ona polegać na tym, że środki przeznaczane są nie na badania podstawowe, lecz na projekty, które się wystarczająco atrakcyjnie opisze. A że nic z tego nie wynika, to już trudno. Wiemy też, że było z tymi grantami związanych wiele nieprawidłowości.
Moim zdaniem bilans wprowadzenia grantów w Polsce i powołania takich agencji grantowych jak NCN czy NCBiR przed około 10 laty jest pozytywny. Polska stosunkowo niedawno wdrożyła system grantowy, dzięki któremu wielu młodych naukowców zyskało możliwość realizowania swoich pomysłów. Wcześniej było to niemal niemożliwe. Niedługo to nowe pokolenie wkroczy w naukową dojrzałość i oczekuję na dobre tego skutki. Przedtem
pieniądze przychodziły do jednostki i to jej kierownictwo decydowało, jak je rozdysponowywać, aby prowadzić badania. Zwykle kierownikami tych badań zostawali długoletni pracownicy danej instytucji naukowej, którzy skupiali badania na swoich tematykach. Kiedy pojawiły się granty, w większości z instytutów i wydziałów tematyka się rozproszyła. Uważam, że obecnie powinny być fundusze, z których kierownictwa instytucji naukowych mogłyby inicjować wielkie programy badawcze, bo dziś takich grantów niemal nie ma. OK, są w programach funduszy europejskich tzw. big challanges, ale biurokracja z nimi związana jest olbrzymia, w dodatku jest tam znacznie więcej polityki niż nauki. Powinno być i jedno – fundusze na granty, i drugie – fundusze dla jednostek naukowych na finansowanie dużych projektów. Paromilionowe na ryzykowne, ale ciekawe projekty poszczególnych badaczek lub badaczy oraz wielomilionowe dla pomysłów szeroko zakrojonych, wielodyscyplinarnych, angażujących liczne zespoły.
Nauka w Polsce jest zdekoncentrowana?
Tak. Dlatego jestem zdania, że idealnie by było, gdyby wychowankowie jakiejś instytucji naukowej nie zostawali w niej. Tak jest w USA, gdzie jest mnóstwo mniej znaczących uczelni, a do tego kilka takich, które zna cały świat. Każda z tych powszechnie znanych ma takie finansowanie, jak cały
budżet na naukę w Polsce. I ambitni studenci tych mniej znaczących aspirują, żeby się dostać do tych najlepszych choćby na staż naukowy, żeby zrobić w nich doktorat, spędzić choć kilka lat. Niewielu najwybitniejszym udaje się zdobyć w nich teniurę, czyli stałą pozycję, a tylko naprawdę nieliczni mogą w nich spędzić całe swoje życie naukowe. Te instytucje mają tak wielki prestiż, że przyciągają z całego świata najzdolniejszych ludzi. Potem wracają oni na swoje macierzyste lub podobne uczelnie i przenoszą tam najlepsze standardy naukowe. My takich instytucji – magnesów nie mamy. Od początku transformacji wiedzieliśmy, że powinniśmy je stworzyć, że nie wolno równomiernie dzielić pieniędzy pomiędzy wszystkie jednostki naukowe, ale z powodów politycznych nie byliśmy w stanie do tego doprowadzić. Dlatego pieniądze budżetowe i europejskie trafiały przez ostatnie dekady równo do każdego regionu Polski, na nieomal każdą państwową uczelnię. Każda z nich ma olbrzymie ambicje i dobrze, ale mało z tego wynika. Ostatnio ministerstwo wyłoniło 10 uniwersytetów badawczych, co jest i tak dużym osiągnięciem w stosunku do przeszłości, ale czy jesteśmy krajem, który na to stać? Nie. Nas stać na jeden dobry albo na cztery lub pięć średnich.
Nie ma mowy, żebym konkretnie odpowiedział na tak sformułowane pytanie. Odpowiem inaczej. Jestem za pięcioma średnimi. Wśród nich powinno być po jednej: w centrum, na północy, południu, zachodzie i wschodzie kraju. Powinny one przyciągać i promieniować, ściągać wybitnych naukowców ze swych regionów albo z całej Polski. Powinny one konkurować o talenty. To byłyby uczelnie – magnesy. Może po latach wyłoniłaby się z nich jakaś wybitna w skali europejskiej szkoła wyższa. W tych pięciu uczelniach odbywałaby się stale wymiana kadr – osoby, które już przestałyby się w nich rozwijać, musiałyby się z nimi żegnać, a na ich miejsce przychodziliby nowi ludzie, którzy dostawaliby szansę rozwoju. Zahamowalibyśmy chów wsobny, bo dziś największą stawką w światowej nauce jest przyciągnięcie ambitnych, utalentowanych osób. Z im większych regionów świata ich przyciągamy, tym lepiej. Najwybitniejsze jednostki naukowe przyciągają talenty z całego świata. Dlatego tak ważne jest współcześnie umiędzynarodowienie kadr.
Za to tracimy najlepszych, najambitniejszych, którzy uciekają tam, gdzie mają lepsze perspektywy.
Już mniej, ale uciekają. Ale to dobrze, bo niektórzy wracają. Lepiej, żeby wyjeżdżali niż byli utrzymywani w średniactwie. Właśnie po to, by ściągnąć do Polski najlepszych spośród dobrze zapowiadających się, uruchamiamy w PAN program PASIFIC – 50 stypendiów.
Jednym z powodów tej ucieczki jest feudalizm stosunków na uczelniach: żeby coś osiągnąć, najlepiej nosić teczkę za jakimś profesorem i dopisywać jego nazwisko do swoich prac.
Nauka, szczególnie ta eksperymentalna, jest dziedziną twórczości, w której zwykle największą kreatywność ma się w młodości. To wtedy wykształcamy nasze nawyki naukowe. Najważniejsze lata są tuż przed doktoratem i zaraz po nim, a my tu przegrywamy, gdyż często nie rozpoznajemy w miarę szybko potencjału utalentowanych młodych ludzi, nie dajemy im szans, aby rozwinęli skrzydła. Może nie muszą już po doktoracie nosić teczek, ale każemy im robić habilitacje, czyli tkwić ileś tam niezwykle cennych lat w starej grupie badawczej. Dlatego nie wykorzystujemy ich pełnego potencjału. I jeszcze jedna rzecz: nasze uczelnie są do siebie bardzo podobne, a powinny się od siebie różnić, próbować różnych wariantów organizacji, specjalizacji, wyznaczania ścieżek kariery. Ale nie, mamy jedną wielką, unifikującą ustawę o szkolnictwie wyższym, która to wszystko organizuje w identyczny sposób dla wszystkich. Ludzie się w tym duszą.
Zniósłby pan habilitacje?
Tak, zniósłbym. Kariera naukowa wyglądałaby bardzo prosto: człowiek po studiach trafia do możliwie dobrej instytucji naukowej. Tam dbamy o niego, bardzo mu ufamy, wsłuchujemy się w jego pomysły. Nie robimy z niego kogoś, kto biernie realizuje czyjeś pomysły. Od samego początku jest współpracownikiem, a nie pracownikiem szefowej lub szefa. Są miejsca, gdzie tak się dzieje, ale u nas zazwyczaj młodych adeptów nauki traktuje się niczym wyrobników, którzy mają pracować na rzecz starszych kolegów, przy ich grantach, co oznacza obciosywanie ich kreatywności. A przecież zaraz po doktoracie wielkie talenty powinny zostać już rozpoznane, obdarzone zaufaniem na tyle, żeby dać im niezależną grupę badawczą. Ci ludzie powinni już móc zacząć samodzielnie działać, a w naszych warunkach zaczynają pracować nad habilitacją zazwyczaj w tym samym zespole, w którym robili doktorat. Tak nie powinno być. Ci ludzie bezwzględnie powinni wyjść z zespołów, w których pracowali nad doktoratem.
Może wynika to z tego, że dziś doktorat jest uważany za odpowiednik magisterki sprzed trzech dekad, tak jak ta była porównywana rangą z przedwojenną maturą?
Uważam, że powinniśmy uważnie się przyjrzeć, czy 50 proc. skolaryzacji na poziomie wyższym jest naprawdę naszym sukcesem. Czy nie przyniosło to nam więcej strat niż korzyści. Efektem jest uśrednienie tytułów i stopni naukowych, mnóstwo pozorów w tym względzie. Pisaliście w waszej gazecie o podejrzanej fundacji, która za pieniądze przyznaje szkołom wyższym certyfikaty „Uczelni liderów”, przy czym w sposób nieuprawniony powołuje się na patronat Polskiej Akademii Nauk (tekst „Uczelnie nabite w fundację” ukazał się w DGP 17 grudnia 2020 r.). To jest jakiś horror. Certyfikaty te kupowała czołówka naszych uniwersytetów. Uniwersytety Jagielloński czy Warszawski kupują sobie dyplomy od jakiejś agencji krzak. Jak tak można? Jedna wielka hucpa. To powinno zatrząść w posadach polskim światem naukowym, ale niestety nie sądzę, aby tak się stało.
Miejmy nadzieję, że jeszcze zatrzęsie. A wracając do rankingu, chciałabym zapytać o kobiety w polskiej nauce. Na liście są 103, nie za wiele.
To jakieś 14 proc. Mało. Analizowałem, jak zmienia się w ostatnich latach układ płci w PAN. Bardzo zabiegałem i apelowałem, ale w akademii uczestnictwo kobiet się zwiększyło. Ale niestety nie doszło ono jeszcze do 14 proc., nad czym ubolewam.
Z czego to wynika? Ze wspomnianego feudalizmu? „Machoizmu”? Czy może po prostu z biologii?
Wprawdzie są mechanizmy, które mają kobietom ułatwić karierę, czyli np. w trakcie trwania grantu mogą wziąć urlop na macierzyństwo, tyle że to wciąż nie wystarcza. Moim zdaniem winę ponosi głównie zła tradycja, która zmienia się za wolno, samce alfa wciąż bronią swoich pozycji. A nawet może jest i gorzej, samce beta i gamma też bronią swojej pozycji. To nie jest tylko polska przypadłość, w innych krajach nie jest lepiej. Jestem całym sercem za zmianą, bo to jest bardzo, bardzo nie w porządku.
Z jednej strony spostrzegam dyskryminację kobiet w nauce, z drugiej obawiam się przechyłu w stronę „poprawności politycznej”. A przynajmniej od lat 60. XX w. szkoły wyższe skręcają bardzo w lewo. Spór o to rozgorzał na nowo wraz z nastaniem prof. Czarnka na stanowisku ministra edukacji i nauki. Jak pan to widzi?
Uważam, że póki co poprawność polityczna przynosi więcej korzyści niż strat.
Na uniwersytecie powinno być miejsce na dyskurs, na ścieranie się różnych poglądów.
A pamięta pan zeszłoroczne postępowanie dyscyplinarne na Uniwersytecie Śląskim przeciwko prof. Ewie Budzyńskiej, bo ponoć promowała poglądy radykalno-katolickie, opowiadając się przeciwko aborcji?
Ale czy to jest nauka? To światopogląd. W świecie naukowym powinni być ludzie, którzy robią dobrą naukę i kropka. A wiele instytucji i osób chce się tylko nauką podpierać. Nie każdy wykład wygłoszony na uniwersytecie to nauka. Na wykładach naukowych nie wymienia się dowolnych opinii. Ludzie, którzy organizują tego typu debaty, pracownicy uczelni, powinni zgodnie ze swoim „wyczuciem naukowym” decydować, czy konkretny wykład ma charakter naukowy i powinien się odbyć, czy nie. Być może nie powinno się dopuszczać do wykładów z absurdalną tezą, byłbym też rad, gdyby ludzie na takie referaty nie przychodzili. Ale niestety, przychodzą, w poczuciu, że coś się dzieje. Decyzję pozostawmy rektorom.
Mówimy o wolności przekonań. Dlatego pytam: czy rektor powinien zabraniać wykładów, które wydają mu się niepoprawne politycznie, bo są zbyt prawicowe, lewicowe, centrowe, bo się nie zgadza z ich tezą? A może pozwolić, żeby dyskusja trwała, by każdy mógł sobie wyrobić swój własny pogląd?
Mówimy o nauce. Należy pozwolić, by dyskusja trwała, ale są jej granice – naukowe. Jeśli ktoś będzie wygłaszał tezy skrajnie metodologicznie nienaukowe albo podważane przez naukę, to dlaczego ma to robić na uniwersytecie? To jest szkodliwe, bo przydaje naukowości czemuś, co nie jest naukowe. Uniwersytety powinny promować racjonalne spojrzenie na świat. Gdyby ktoś w murach uczelni przekonywał, że Ziemia jest płaska albo że nawiązał kontakty z ufoludkami, toby było ośmieszenie instytucji naukowej.
Mówimy o wartościach. Jedni uważają, że aborcja jest czymś złym, inni, że to tylko drobny zabieg medyczny.
Moim zdaniem, gdybyśmy zechcieli przeanalizować, dlaczego społeczeństwo przychyla się bardziej ku jednym bądź ku drugim sądom, toby było w porządku. Albo dlaczego zmienia się postrzeganie tej kwestii. Ile jest osób, które myślą tak czy inaczej, kto ma na nie największy wpływ – to też jest nauka. Natomiast dyskutowanie tej kwestii samej w sobie nauką już nie jest. To są debaty światopoglądowe.
Gdyby był pan rektorem Uniwersytetu Wrocławskiego, zwolniłby pan naukowca, który wykłada teorię gender, a przy okazji, choć jest mężczyzną, zdarzało mu się chodzić w damskich ciuszkach?
Absolutnie nie, nie interesuje mnie jego życie prywatne ani to, co na siebie zakłada. Interesuje mnie, jaką naukę uprawia, jeśli świetną, co może udokumentować swoim dorobkiem, to niech się ubiera, jak chce.
Co należy bardziej wspierać: badania podstawowe czy projekty? Nauka powinna działać sama dla siebie czy raczej świadczyć usługi dla ludzkości i rozwiązywać jej najbardziej palące problemy?
To rozróżnienie jest pozorne. Każde doniosłe badanie podstawowe może się przełożyć na kolejne innowacje i przełomy w dziejach ludzkości. Już nie chcę przynudzać, opowiadając o drganiu nogi żaby i związanym z tym okryciu elektryczności. Powinniśmy robić dobre badania podstawowe, a gdy będziemy mieć prężne instytucje przemysłowe, to one powinny się zastanawiać, jak te badania wykorzystać do opracowania nowego produktu. Na razie, jeśli chodzi o przemysł, mamy na świecie taką samą pozycję jak w nauce. Oczywiście byłoby wspaniale, gdyby nasza nauka napędzała biznes, który by rósł w potęgę i na odwrót. Ale tak nie jest. Ludzie powinni mieć możliwość realizowania się w ryzykownych pomysłach, z których, jak to w życiu, wiele nie wypali. Ale to jest możliwe, kiedy są do dyspozycji duże pieniądze na naukę, a my mamy małe, więc wydawanie ich na takie działania oznacza dużą szansę na roztrwonienie tych skąpych środków. I pojawia się dylemat: zgodzić się na średniość, która kiedyś przyniesie choć niewielkie owoce, czy pójść na ambitny plan, ryzykowny, który może się skończyć totalnym bankructwem. Moim zdaniem nie jesteśmy krajem, który może sobie pozwolić na bardzo ryzykowne projekty.
Dlatego będziemy wciąż po trochu finansować wszystkich i pozostaniemy średniakami.
Chciałbym, abyśmy dobrze finansowali kilka wybranych instytucji naukowych i bardzo wiele instytucji średnio. Musimy też zwalczyć brak mobilności. A to trudne, bo jesteśmy na tyle niezamożnym krajem, że przeprowadzka do innego miasta jest bardzo trudną operacją. Młodym naukowcom często łatwiej wyjechać na kilka lat do innego kraju niż przeprowadzić się do innego ośrodka akademickiego w Polsce.