Maleje liczba doktorantów. Obecnie jest ich zaledwie 31,3 tys., a jeszcze w 2018 r. było niemalże 39 tys. Tak wynika z najnowszych danych Ministerstwa Edukacji i Nauki, do których dotarł DGP

Znaczny spadek to przede wszystkim efekt ustawy z 20 lipca 2018 r. – Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce (t.j. Dz.U. z 2020 r. poz. 85 ze zm., dalej: ustawa 2.0). Wprowadziła ona w 2019 r. szkoły doktorskie, które zastąpiły studia doktoranckie.
– Kształcenie doktorantów przestało się uczelniom opłacać. Dlatego znacznie obcięły limity naboru – kwituje krótko Paweł Sobotko, były rzecznik praw doktoranta. I wylicza, że tylko na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie przed 2019 r. na kierunku prawo tworzono rokrocznie kilkanaście miejsc dla kandydatów na przyszłych doktorów. Teraz jest zaledwie jedno.
Stypendium dla każdego
Ustawa 2.0 bowiem zagwarantowała wyższe stypendium każdemu uczestnikowi szkoły doktorskiej (patrz infografika).
– Wcześniej stypendia były niskie, otrzymywała je tylko część doktorantów. Dodatkowo uczelnia zyskiwała darmową siłę roboczą. Często doktoranci prowadzili zajęcia dydaktyczne ze studentami w ramach praktyk, nie zawsze otrzymując stypendium. Odciążali w ten sposób nauczycieli akademickich. W szkołach doktorskich przerzucanie na nich w ten sposób obowiązków zostało zabronione. Teraz kształcenie przyszłych naukowców jest znacznie bardziej kosztochłonne – uważa Paweł Sobotko.
O tym, że kalkulacja kosztów na uczelniach spowodowała spadek doktorantów, wspomina także prof. Jarosław Górniak, prorektor ds. rozwoju Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Ale wskazuje również na inne przyczyny. – Po pierwsze, uczelnie utworzyły mniej miejsc dla nowych doktorantów, gdyż muszą każdemu z nich zapewnić stypendium przez cały okres czteroletniej nauki. Po drugie, promotorzy ponoszą konsekwencje, jeżeli doktorat zakończy się fiaskiem, więc ostrożniej wybierają podopiecznych, a kandydaci wiedzą, że muszą się nastawić na systematyczną pracę. Po trzecie, zadziałał też rynek pracy – wskazuje. Wyjaśnia, że jeszcze kilka lat temu studia doktoranckie, zwłaszcza w humanistyce i naukach społecznych, były traktowane przez niektórych jako ucieczka przed mało atrakcyjnym zatrudnieniem albo też sposób na obniżenie obciążeń fiskalnych wykonywanej poza uczelnią pracy. – Od kiedy zostały wprowadzone szkoły doktorskie, studia nie mogą być realizowane na pół gwizdka. W ich trakcie jest bowiem przeprowadzana m.in. ocena śródokresowa, a już po pierwszym roku doktoranci muszą przedstawić dobrze przemyślany i oceniany indywidualny plan badawczy – dodaje prof. Górniak.
Stąd też może wynikać niewielkie zainteresowanie szkołami doktorskimi. Z ankiety przeprowadzonej przez ministerstwo wynika, że na 4648 miejsc przyszykowanych w 2019 r. złożonych zostało jedynie 8073 aplikacji. Oznacza to, że na jedno przypadało ok. 1,7 kandydata.
Do wyboru kariery naukowej zniechęca też czynnik finansowy. – Pensja asystenta w uniwersytecie to przeciętnie mniej niż 4,5 tys. zł brutto. A mówimy przecież o wysokokwalifikowanych osobach, które mają za sobą ok. 10 lat nauki po maturze i zwykle unikalne kompetencje – zwraca uwagę prof. Górniak.
Problemy z pieniędzmi zaczynają się jednak znacznie wcześniej, bo jeszcze w trakcie kształcenia. – Oczywiście jest lepiej niż jeszcze kilka lat temu. Nadal wciąż brakuje pieniędzy na prowadzenie badań naukowych. A przez to zrealizowanie badań i obrona doktoratu stają pod znakiem zapytania. Nie mówimy tu tylko o badaniach eksperymentalnych z natury rzeczy kosztochłonnych, ale również tych prowadzonych w zakresie nauk humanistycznych czy prawnych, gdzie nawet stosunkowo niewielkie kwoty dofinansowania przeznaczone na wyjazdy, szkolenia, dostęp do specyficznych źródeł czy baz danych mogą w bardzo wymierny sposób podnieść komfort pracy naukowej – twierdzi Jarosław Olszewski, przewodniczący Krajowej Reprezentacji Doktorantów.
Mniej, ale lepiej?
Resort nauki przekonuje, że elitarność kształcenia w szkołach doktorskich przyniesie pozytywny skutek. Wskazuje, że zmiany były konieczne, ponieważ poprzedni system był niewydolny. Dla przykładu ministerstwo wyliczyło, że zaledwie 18,5 proc. doktorantów zrekrutowanych na studia w roku akademickim 2014/2015 po sześciu latach uzyskało stopień doktora. Jeśli nawet doktorant dotrwał do końca kształcenia, często zarzucono mu niską jakość prac badawczych, a obronionemu doktoratowi mizerny poziom.
Podobnie uważa prof. Jarosław Górniak. – Nie jest dla mnie zaskakujące to, że spadła liczba doktorantów. Nie musi to prowadzić do proporcjonalnego zmniejszenia liczby osób uzyskujących stopień doktora. Przed powstaniem szkół doktorskich, zwłaszcza w dyscyplinach humanistycznych i społecznych, więcej osób wprawdzie rozpoczynało studia doktoranckie, ale niewiele z nich uzyskiwało doktorat – mówi profesor.
Jednak nie wszyscy eksperci są pewni, że wprowadzenie szkół doktorskich wyjdzie na dobre polskiej nauce. – Możliwe, że efektywność kształcenia w szkołach doktorskich będzie większa i wzrośnie jakość prac. Ale to okaże się dopiero za kilka lat. Obawiam się jednak, że liczba osób ze stopniem doktora będzie maleć. A to wprost przełoży się na niższą liczbę polskich badaczy. Już obecnie Polska na tle innych krajów wypada pod tym względem słabo – komentuje Paweł Sobotko.
Niepokoić może już sam wskaźnik liczby doktorantów na 10 tys. mieszkańców. Wynosi on obecnie zaledwie 8,2 osoby, kiedy w 2017 r. liczył jeszcze 11,4. W krajach lepiej rozwiniętych oscyluje wokół 20. W Niemczech wyniósł ok. 24, a w Szwecji 20. ©℗
Doktoranci na różnych zasadach