Bogatemu nawet byk się ocieli, a biedny dorobi się co najwyżej dzieci – głosi ludowe porzekadło. I zadziwiająco przystaje do dzisiejszej rzeczywistości.
Tak samo jak stare bajki o „głupich Jasiach”, najmłodszych dzieciach, które musiały iść w świat za chlebem, bo szkoły pokończył najstarszy brat, a średni wziął ojcowiznę. Zgadza się: także obecnie na wykształcenie mają szanse najstarsze dzieci i jedynacy. To wyniki najnowszych badań przeprowadzonych przez Instytut Badań Edukacyjnych oraz SGH na 60-tysięcznej grupie.
Wytłumaczenie tego starego-nowego fenomenu jest proste: przeciętna rodzina ma ograniczone środki finansowe. A dziecko kosztuje. Te ubranka, zabawki, lekarze. Wykształcenie, nawet to – ha, ha, ha – darmowe. Zestawy ćwiczeń, korepetycje, wycieczki itd. Można by wyciągnąć gorzki wniosek, że w nowoczesnej, demokratycznej Polsce jest tak samo, jak było w społeczeństwie feudalnym. Kolejny to ten, że społeczeństwo nam się betonuje. Coraz trudniej przechodzić między warstwami, drapać się po drabinie prestiżu i zamożności.
W ostatnich dziesięcioleciach dwa razy otwierało się okienko awansu społecznego: za PRL i w transformacyjnych latach 90. XX wieku. Teraz, obawiam się, na długo się ono zatrzaskuje. A narastające rozwarstwienie nie oznacza niczego dobrego: dla obywateli, dla państwa, dla gospodarki. No i jeszcze kwestia tykającej bomby demograficznej... Tak, wszyscy znamy tę bajkę na pamięć. Teraz wypadałoby wreszcie zacząć coś z tym robić.