Badania na koronawirusa mogą od wczoraj wykonać chętni nauczyciele z klas I–III, którzy od kilku tygodni uczą zdalnie. Takiej możliwości nie mają natomiast nauczyciele z zerówek – choć oni akurat pracują stacjonarnie

W szkołach ruszyło testowanie, głównie nauczycieli z najmłodszych klas szkół podstawowych, a także specjalnych. Związek Nauczycielstwa Polskiego, ale też stowarzyszenie zrzeszające dyrektorów, domagały się tego, ale na początku roku szkolnego. Wtedy rząd stanowczo sprzeciwiał się takiej inicjatywie.
Lekarze i specjaliści są jednak sceptyczni, czy jest sens prowadzenia masowych testów teraz – w trakcie trwania tzw. narodowej kwarantanny, czyli przy braku kontaktu z uczniami. Niezależnie od tych wątpliwości zostało utworzonych ok. 600 punktów wymazowych w całym kraju, a chęć do poddania się testom wyraziło prawie 165 tys. pracowników oświaty. Testy są dobrowolne, bezpłatne i potrwają do piątku.

Chaos organizacyjny

W ubiegłym tygodniu dyrektorzy zbierali od pracowników oświatowych deklaracje w sprawie chęci przeprowadzenia testu na obecność koronawirusa. Dane trafiały bezpośrednio do kuratoriów i sanepidu. Szefowie szkół przyznają, że zainteresowanie było średnie.
Możliwość bezpłatnego przebadania się mają tylko nauczyciele klas I–III szkół podstawowych, a także pracownicy administracyjni i obsługi, w tym kierownictwo. Wśród nich nie ma pracowników zerówki, którzy przez cały czas pracują na terenie szkół. Pojawiło się też wiele wyjątków, które są niezrozumiałe i dla dyrektorów, i samych pracowników.
– Otrzymaliśmy informację z kuratorium, że nauczyciele świetlicy i bibliotekarze nie mogą zgłaszać się do testów. Wśród uprawnionych znaleźli się katecheci i nauczyciele języka angielskiego. Głównie mają to być osoby, które mają bezpośredni kontakt z dziećmi. Szacujemy jednak, że z tej możliwości skorzysta ok. 30 proc. uprawnionych osób – mówi Jacek Rudnik, wicedyrektor Szkoły Podstawowej nr 11 w Puławach.
Są jednak szkoły, w których zainteresowanie testowaniem jest znikome. – Ostatecznie na ok. 50 pracowników zgłosiło się kilka osób. Wcześniej więcej wyraziło chęć udziału w testach, ale ostatecznie, kiedy się dowiedzieli, że muszą przyjechać do szkoły i podpisać stosowne oświadczenie, to zrezygnowali z takiej możliwości – mówi Izabela Leśniewska, dyrektor Szkoły Podstawowej nr 23 w Radomiu. Jak dodaje, wielu nauczycieli nie widzi sensu w jednorazowym testowaniu, bo może się za kilka dni okazać, że jednak wskutek kontaktu z uczniem doszło do zakażenia. – Jeśli ta akcja byłaby bezpośrednio połączona ze szczepieniem, to chętnych byłoby znacznie więcej – podkreśla.

Skutki badania

Nauczyciele nie chcą się testować, bo obawiają się, że po wykryciu wirusa będą musieli udać się na zwolnienie lekarskie i obowiązkową kwarantannę – nawet jeśli czują się dobrze. W efekcie ich wynagrodzenie będzie pomniejszone o 20 proc. Natomiast większość nauczycieli i pozostałych pracowników oświatowych chciałaby poddać się szczepieniu przed powrotem dzieci do szkół. Jednak akcja szczepień nauczycieli rozpocznie się najwcześniej dopiero w drugim kwartale, czyli na początku kwietnia br.
– Jeśli szkoły nie będą otwierane, to cała akcja mija się z celem. Przed powrotem dzieci powinny zostać przetestowane, a nauczyciele zaszczepieni – mówi Sławomir Wittkowicz, przewodniczący branży nauki, oświaty i kultury w FZZ. W jego ocenie obecne działania rządu i sanepidu są nielogicznie, co tylko zniechęca do tego typu inicjatyw.
Krytyczny wobec rządowego planu testowania nauczycieli jest też ZNP. – Testowanie nauczycieli dopiero teraz i to jeszcze w okresie, kiedy nie mają kontaktu z uczniami, jest tylko niepotrzebnym wydawaniem pieniędzy – przekonuje Krzysztof Baszczyński, wiceprezes ZNP.
Dyrektorzy placówek oświatowych mają jednak własne propozycje dotyczące testowania i szczepień. – Nauczycieli z klas I–III podstawówek jest 70 tys., a kolejne 70 tys. to nauczyciele zatrudnieni w przedszkolach. Uwzględniając pracowników obsługi, będzie to ok. 200 tys. Tyle szczepień wykonuje się w całym kraju w niespełna pół tygodnia. Jeśli teraz zostaliby zaszczepieni, to za tydzień lub dwa mogliby spokojnie wrócić do szkół – mówi Marek Pleśniar z Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty.
– Testowanie miałoby sens, jeśli byłoby cyklicznie powtarzane, a tak niestety nie będzie. Mówienie też o tzw. bańkach klasowych dla dzieci (patrz infografika) jest fikcją, bo przecież wielu uczniów, zwłaszcza w dużych miastach, dojeżdża do placówki komunikacją zbiorową, a tam za każdym razem są inni pasażerowie – podkreśla.
Rząd nie wyklucza jednak przesunięcia o kolejne dwa tygodnie dotychczasowych obostrzeń, w tym kontynuowania nauki zdalnej. W efekcie najmłodsi uczniowie mogliby wrócić do szkół z początkiem lutego.
Do zamknięcia tego numeru gazety nie poinformowano jednak o ostatecznej decyzji w tej sprawie.
OPINIA

Powrót do szkół to ryzyko, testowanie nauczycieli nieco je zmniejsza

Bartosz Fiałek, lekarz, edukator, członek Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy
Nauczycieli, tak jak inne grupy zawodowe, testuje się po to, żeby wyłapać osoby bezobjawowe. Pamiętajmy, że zdecydowana większość, bo ok. 80 proc. zakażonych koronawirusem, to osoby bez objawów. Swoistym standardem, który pozwala poznać przebieg epidemii na terenie danego kraju, jest badanie jak największej liczby osób. Naukowcy przekonują, że w ten sposób najlepiej kontroluje się rozwój sytuacji epidemicznej – testując przede wszystkim grupy strategiczne, takie jak właśnie nauczyciele, mundurowi, służby komunalne, pracownicy ochrony zdrowia.
Dlatego testowanie nauczycieli ma sens, bo może zapobiec temu, że zakażeni bez objawów wrócą do pracy i zakażą kolegów czy uczniów. Lepiej zrobić to teraz, przed powrotem dzieci do nauki stacjonarnej. Przecież to, że szkoły były zamknięte, nie znaczy, że nauczyciele nie kontaktowali się z osobami zakażonymi. Moim zdaniem otwarcie szkół nie jest teraz dobrym posunięciem, bo może doprowadzić do kolejnej fali epidemicznej, ale testy ograniczą to ryzyko. Myślę, że taki cel przyświeca tej akcji i jest to słuszne posunięcie. Not. AS