Albo uczelnie wyższe będą miejscem elitarnym, albo szkołą policealną produkującą w taśmowy sposób licencjatów i magistrów. Pośrednich wyjść nie ma
Zbliża się rozpoczęcie roku akademickiego i docierają do nas rozmaite głosy na temat studiów oraz pracy lub jej braku po opuszczeniu murów uczelni. Nie brak głosów skrajnie pragmatycznych (lecz niemądrych), że trzeba uczyć tylko tego, co się natychmiast przyda, jak i humorystycznych narzekań, że egzamin magisterski to jednak egzamin. Cała ta debata – tocząca się nie tylko w Polsce, lecz także na całym świecie – jest jednak oparta na zasadniczym nieporozumieniu. Do nieporozumienia doszło, jak to zwykle bywa, po części przypadkiem, po części intencjonalnie – w rezultacie bezmyślności czy też braku wyobraźni. Nieporozumienie polega na tym, że jesteśmy całkowicie zagubieni, kiedy myślimy o idei uniwersytetu. W związku z tym nie pomagają specjalnie ani nie szkodzą żadne reformy, bo nie da się zreformować sytuacji zasadniczo beznadziejnej.
Jak do tego doszło? Po zakończeniu wojny we wszystkich zachodnich, a potem azjatyckich i południowoamerykańskich krajach wśród wielu demokratycznych zmian zdemokratyzowano też uczelnie wyższe – przede wszystkim dostęp do nich. Dotyczyło to także krajów komunistycznych. Wszędzie się zachwycano, że liczba uczelni, a zwłaszcza studentów, wzrosła pięciokrotnie, a często (im bardziej zacofany był dany kraj) nawet dziesięciokrotnie.
Po kilkudziesięciu latach umasowienie staje się coraz mniej skutecznym zabiegiem – mamy do czynienia nie tylko z niżem demograficznym, lecz także ze spadkiem autorytetu społecznego szkół wyższych, wynikającym z umasowienia nie tylko studentów, lecz także wykładowców. W niektórych krajach (zwłaszcza w USA) są na to jeszcze sposoby i doskonale wiadomo, jaką wartość ma dyplom głęboko prowincjonalnego uniwersytetu, a jaką Harvardu. Jednak – co zaskakuje – Europa jest o wiele bardziej egalitarna i trwają nieustające starania o to, by wszystkie dyplomy traktować na równi. Dla każdego rozsądnego człowieka jest oczywiste, że w czasach niebywałego umasowienia studiów wyższych nie mogą one utrzymać jakości i nie warto nawet na to narzekać.
Jednak uniwersytet, tradycyjny czy klasyczny, nigdy nie był fabryką licencjatów i magistrów, lecz miejscem najwyższego skupienia inteligencji, wiedzy i rozmowy. Pisali o tym Michael Oakeshott, Leo Strauss, Hannah Arendt i wielu innych wybitnych uczonych. Kiedy bronili idei uniwersytetu, musieli światu demokratycznemu wydawać się niedostatecznie egalitarni – wręcz elitarni. I byli! Uniwersytet albo jest miejscem elitarnym, albo szkołą policealną. Pośrednich wyjść nie ma. My zaś zupełnie nie wiemy, na co się zdecydować.
Uniwersytet, jeżeli przyjmiemy wersję elitarną, nie uczy zawodu. Uniwersytet jest po to, żeby ten, kto chce się nauczyć myśleć, miał po temu okazję. W tym celu musi się jednak uczyć w niewielkich grupach, a wykładowcy muszą być ludźmi, którzy nie gonią za pieniędzmi, lecz życzliwie rozdają wiedzę i inteligencję. Wiedział to już Tocqueville, który pisał, że żeby myśleć, trzeba mieć zdolności, wolny czas i pieniądze. Moja żona mądrze mi zawsze to wyjaśniała innymi słowy – żeby być dobrym humanistą, trzeba mieć folwark. I mam wszystko to, o czym mówił Tocqueville (z wyjątkiem naturalnie pieniędzy, bo z punktu widzenia władz jestem nauczycielem w szkole policealnej i mam odpowiednie do tego wynagrodzenie), nie narzekam więc, bo dzielę los dziesiątków tysięcy kolegów w całej Europie. Tylko inaczej niż oni wolę uczyć nielicznych studentów oraz siedzieć w domu, czytać i pisać, a nie rozjeżdżać się po konferencjach i panelach. Ten luksus twardo jednak sobie wywalczyłem.
Studenci, z którymi się spotykam, ci moi nieliczni magistranci oraz doktoranci (może nie tacy nieliczni, bo doktorów wypromowałem dwunastu), są co do jednego postaciami w życiu intelektualnym i publicznym, nigdy nie mieli najmniejszych kłopotów z pracą, bo nie tylko są mądrzy, lecz także znają po kilka języków, i to biegle. Ale mimo to, mimo że mam wielką przyjemność z takiej pracy ze studentami, wiem, że należę do grupy, która powoli znika, a następców ma niewielu, gdyż chętnych do studiowania na uniwersytecie jest coraz mniej. Nie dlatego, że mamy niż demograficzny, ale dlatego, że oni chcą studiować w szkole policealnej. Przyczyny są różne. Jednych tak wychowano w domu i w szkole oraz do tego ich skłaniają media. Innych po prostu intelektualnie nie stać na więcej, a fatalna matura państwowa źle odsiewa wybitnych od przeciętnych, wreszcie – wielu ufa tradycji i politykom, którzy zawsze popierali to, co użyteczne, a nie to, co mądre. Więcej, często mądrego się obawiali.
Wielcy reformatorzy – od kardynała Richelieu, przez Piotra Wielkiego, do Napoleona – reformowali również szkolnictwo i zawsze najważniejsze dla nich były szkoły techniczne i matematyka. Zupełnie nie lekceważę społecznej potrzeby zawodów uczonych w szkołach technicznych, ale zwracam uwagę, że tylko ludzie światli, ale przekonani o tym, że „ten świat złożony jest”, rozumieli rolę uniwersytetów i ich – co należy podkreślić z całą mocą – bezinteresowny charakter. To znaczy bezinteresowny charakter nauczania. Dla polityków jest to albo nie do pojęcia, albo nie do przeprowadzenia, tym bardziej że mamy czasy demokracji.
Jednak degradacja uniwersytetu do rangi szkoły policealnej, jaka już się dokonała, będzie miała także społeczne konsekwencje. Wspomniani – Richelieu, Piotr Wielki czy Napoleon – szczególnie nie lubili historii i filozofii (z wyjątkiem wykładanych elitom). Spójrzmy, co się dzieje obecnie. Historia została sprowadzona (z nielicznymi wyjątkami jak Timothy Snyder) do popularyzacji ubóstwianej przez masową demokratyczną publiczność. Zaś filozofia podlega posuwającej się w piorunującym tempie autodegradacji, co doprowadzi do tego, że nikt nie będzie już umiał poważnie zadawać pytań o sens życia, o podstawy naszego poznania czy o dobre społeczeństwo. Filozof tylko zadaje dobrze sformułowane pytania. Z kolei w społeczeństwie masowym i demokratycznym odpowiedzi są już gotowe, tylko że nie są to odpowiedzi filozoficzne, lecz zawarte w poradnikach dla pań i panów i publikowane w tabloidach. Jeśli nie będzie filozofii – a za lat parę nie będzie – to nie będzie też logiki. Zaś bez straży i karnego porządku, jaki wprowadza logika, ludzie publiczni będą pletli jeszcze większe androny, niż to czynią obecnie, i nie będzie śladu opamiętania.
Czy w ogóle jest możliwe wybrnięcie z tej sytuacji totalnego nieporozumienia odnośnie do wyższego nauczania, w jaką sami się zapędziliśmy? Nie jest łatwo, ale nie jest też beznadziejnie. Trzeba spełnić kilka warunków. Po pierwsze – trzeba jasno uznać, że Pan Bóg lub los nie wszystkim przydzielili tyle samo inteligencji i zdolności. Po drugie – trzeba z tego wyciągnąć wnioski i rozdzielić szkoły policealne od uniwersytetów, na które rekrutacja powinna przebiegać indywidualnie i stanowić bardzo trudną przeszkodę do pokonania. Po trzecie – trzeba zasadniczo inaczej wynagradzać nauczycieli w szkołach policealnych i (stosunkowo nielicznych) profesorów uniwersytetu. Po czwarte – trzeba zacząć podawać prawdziwe dane o tym, kto i dlaczego nie znajduje pracy po uzyskaniu magisterium, a okaże się, że wszyscy naprawdę dobrzy studenci ją znajdują.
Niektóre sfery życia demokratycznego nie mogą podlegać demokratyzacji. Nie ma demokracji w orkiestrze filharmonicznej, tylko jest dyrygent (pamiętają państwo wspaniały film Felliniego o zbuntowanej orkiestrze), nie ma demokracji na planie filmowym, tylko jest reżyser. I nie może być demokracji na uniwersytecie (w przeciwieństwie do szkoły policealnej). To trzeba społeczeństwu, a zwłaszcza młodym ludziom wyjaśnić i uświadomić, a polityka państwa powinna polegać – co najmniej – na niemarnowaniu talentu i inteligencji. Wbrew pozorom nie oczekuję aż tak wiele, bo obrona przed upadkiem myślenia jest zadaniem wykonalnym, zapewne w skali dziesięcioleci, ale bez niej będziemy mieli kulturę Zachodu, która stanie się kulturą idiotów.