Politycy zmusili szkoły do gry według zasad rynku, więc niech się nie dziwią, że uczelnie się dostosowały. Jeśli zgłaszają się frajerzy gotowi płacić za studia fryzjerstwa ornamentalnego, to będą uczeni - mówi Mirosław Karwat kierownik Zakładu Filozofii i Teorii Polityki Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, autor książek: „Sztuka manipulacji politycznej”, „O demagogii”, „O złośliwej dyskredytacji”, „O karykaturze polityki” i innych.

Profesorze, czy pan mnie poznaje?

Pewnie, że pamiętam.

Na pewno? Pytam, bo studentów politologii na Uniwersytecie Warszawskim, którzy chodzili na pana wykłady, były tysiące. Jest nas tak wielu, że dla premiera Tuska staliśmy się przykładem osób z niepotrzebnym wykształceniem, które nie mają co liczyć na pracę – w odróżnieniu od ślusarzy. Kilka dni temu „Dziennik Trybuna” opublikował pański tekst pełen oburzenia: „Wygląda na to, że politologia leży premierowi na wątrobie; ostrzega przed politologią jak przed alkoholizmem lub konopiami. Już samo słowo »politolog« w ustach Pana Premiera jest epitetem jako dyżurne określenie ludzi, którzy niepotrzebnie zajmują tak potrzebne miejsce dla innych”.

Politycy w kłopotach chętnie uderzają w populistyczne tony. Kiedy zawiodła prowadzona przez nich polityka edukacyjna i zatrudnienia, nie biją się we własną pierś, lecz wskazują palcem na uczelnie jako fabryki bezrobotnych. Politolodzy irytują polityków, bo ich recenzują, są dla nich wyrzutem sumienia. Ci, którzy mają władzę i mamonę, zwykle mają też kompleksy. Bo – nie oszukujmy się – spora część naszej elity politycznej i menedżerskiej nie ma tak znakomitego wykształcenia, jakiego wymagają od podwładnych. Nie wybielam politologów, bo nie brakuje byle jakich absolwentów oraz dyplomów. Na stereotypowo złą opinię o politologach wpływa również nieświadoma kompromitacja tych kolegów, którzy – upojeni możliwością występowania w mediach – gotowi są dla kilkuzdaniowych banalnych komentarzy tracić autorytet i reputację uczonych. Jest jeszcze inne wytłumaczenie tej niechęci do politologów: skoro w Polsce wszyscy znają się i na medycynie, i na polityce, to po co nam politolodzy?

Bo może nie są potrzebni? W czerwcu tego roku w urzędach pracy zarejestrowanych było aż 3647 politologów, na których czekało tylko 6 ofert. Nie jest tak, że premier Tusk ot, tak wyciągnął z kapelusza tych politologów.

Ależ wyciągnął, bo nie tylko absolwenci politologii bywają w trudnej sytuacji. Bezrobotni są socjolodzy, filozofowie, historycy i przedstawiciele dziesiątków innych profesji. Kłopotu z nami by nie było, gdyby politycy zadbali o proporcje kształcenia i o miejsca pracy dla humanistów. A przecież na historyków nie czekają tysiące miejsc pracy w archiwach i muzeach, dla bibliotekoznawców nie ma pracy w bibliotekach, zresztą dziś zamykanych lub przypominających salony gier, w zakładach pracy dawno zniknęły etaty dla socjologów i psychologów. Odpowiedzialność polityków za ten stan rzeczy polega na tym, że gdy zachęcali do masowych studiów wyższych, niewiele zrobili, aby stworzyć swoimi decyzjami miejsca pracy dla tych ludzi.

Ale przecież nikt nie zmuszał obecnych politologów czy socjologów do pójścia na te kierunki. Mogli wybrać inne, te bardziej rynkowe.

Czyli to ich wina? W tym celu musieliby zawczasu usłyszeć miarodajne analizy i prognozy tendencji. Warto też pamiętać, że nieregulowany rynek pracy jest kapryśny jak pogoda, struktura popytu na absolwentów uczelni zmienia się szybciej niż pięcioletni czy nawet trzyletni cykl studiów, a nowych kierunków studiów nie wprowadza się w ciągu kilku tygodni. Polityków kusi, by własne zaniechania przerzucać na innych, powtarzają więc, że anachroniczne uczelnie to fabryki bezrobotnych. A kto naprawdę produkuje bezrobotnych? Postęp cywilizacyjno-techniczny: automatyzacja produkcji, a nawet usług, nieopłacalność napraw sprzętu, który można zastąpić nowym. Przez to zniknęły liczne miejsca pracy. Od XIX w. przedmiotem walki było prawo do pracy, dziś praca staje się przywilejem. I na to trzeba szukać lekarstwa, choćby postawić na edukację, w której komputer człowieka nigdy nie zastąpi, a mimo to redukuje się etaty dla nauczycieli. Tym powinni się zająć politycy – szukaniem tych dziedzin, w których potrzebna jest praca ludzi, bo oprócz bezpośrednich kosztów gospodarczych pracy mamy jeszcze koszty społeczne braku pracy. Trudno oczekiwać od ludzi biznesu, by zdobywali się na racjonalność ogólnospołeczną zamiast partykularnej, lecz od polityków wymagamy służby społecznej, nie lobbystycznej dyspozycyjności. Trzeba więc sobie odpowiedzieć na pytanie: czy społeczeństwu opłaca się produkować tabuny wtórnych analfabetów, robotów i klonów ze zmakdonaldyzowanymi umysłami? Ferdek Kiepski jako ideał obywatela?

Fakt, przekonywano nas, że dzięki studiom będziemy mieli lepsze życie. Na korytarzu Instytutu Nauk Politycznych UW na tablicy z propozycjami pracy wiszą ogłoszenia: dla stażystów, którzy bezpłatnie popracują dla działu HR, oraz dla ankieterów. Tak oto na naszych oczach powstaje prekariat z dyplomami.

Niestety tak. Mamy tłumaczy kilku języków, którzy pracują za grosze, mamy absolwentów politologii czy innych studiów humanistycznych po kilku fakultetach, studiach podyplomowych i doktoracie, dla których nie znaleziono miejsca w nauce i szkolnictwie, w instytucjach kultury. Nabrali się na hasła konkursu „kariera dla najlepszych”. I w nich narasta frustracja. Ale to dotyczy nie tylko humanistów. W sektorze bankowym po latach prosperity wielu pracowników z nader praktycznymi kwalifikacjami straciło pracę. Raz na wozie, raz pod wozem – taki ma być cykl życia milionów ludzi z rodzinami i długami?

To może dobrze, że politycy radzą nam, by zamiast studiować, wybierać wykształcenie zawodowe i mieć fach w ręku?

Coś późno politycy obudzili się z demonstracją szacunku dla fachowców po technikach i szkołach zawodowych. Dobrze, że praktyczne kwalifikacje po wykształceniu średnim zaczynają być w cenie i szanowane; że rozstajemy się z fikcją powszechnego wyższego wykształcenia. Niestety, tak jak wcześniej na wyrost promowano wyższe wykształcenie, tak dziś propaguje się szkolnictwo zawodowe, a i uniwersytety próbuje się uzawodowić. Oby technika, stawiane teraz na piedestale, nie okazały się podobną pułapką dla młodzieży, bo przecież równie dobrze można wykształcić nadwyżkę spawaczy. Może nawet rzekomą nadwyżkę, bo rzecz nie w tym, że byłoby ich zbyt wielu, lecz w tym, że liczba miejsc pracy dla nich nie byłaby na miarę potrzeb gospodarki. Po hołdach premiera dla spawaczy w internecie odezwali się młodzi ludzie z pytaniami: gdzie ta praca dla nich, bo przecież nie w upadających stoczniach czy na więdnącym rynku budowlanym. Ludzie nie są owcami, które można w dowolną stronę przeganiać.

Ale może błędem było tak wielkie umasowienie studiów humanistycznych?

Jak najbardziej. Stąd moja tak ostra reakcja na słowa Tuska, który zwala winę na młodych ludzi i ich nauczycieli. Kiedy po zmianie ustrojowej zniesiono limity miejsc na studiach, wydawało się to jedną z największych zdobyczy transformacji, bo wreszcie każdy mógł zdobyć wykształcenie takie, jakie chciał. Tyle że w tej dostępności była pułapka: edukacja bezpłatna była formalnie dostępna dla wszystkich, lecz faktycznie nadal dla niektórych, zwykle startujących z lepszej pozycji, z lepszym kapitałem kulturowym w rodzinie, zaś studia płatne, i na uczelniach prywatnych, i na tych publicznych, stały się towarem nieraz oferowanym „z przeceny”. Właśnie komercjalizacja szkolnictwa wyższego spowodowała niską jakość kształcenia w taśmociągu dyplomów oraz demoralizację studentów i wykładowców.

Ale od środowiska akademickiego powinniśmy oczekiwać i domagać się odpowiedzialności za własne decyzje.

Komercjalizacja kształcenia zdemoralizowała środowisko akademickie, mówię to w pewnym sensie i o sobie. Ale spójrzmy na to z innej perspektywy: oto ludzie, którzy wybrali zawód dający wiele satysfakcji, ale gwarantujący pauperyzację niż dobrobyt, skazani rynkowymi realiami na ekonomiczną wegetację – szczytem marzeń wiceprezesa akademii nauk było własne cinquecento – nagle mogli zacząć zarabiać. Rzucono im fałszywe koło ratunkowe z hasłem „dorobisz sobie”. Kto rzucił? Politycy, bo to oni podporządkowali szkolnictwo regułom rynku. Dlatego tak oburzający jest ich dzisiejszy zwrot o 180 stopni i wytykanie palcem uczelni jako fabryk bezrobotnych. Edukację wyższą wrzucono na głębokie wody wolnego rynku, wymuszając pościg za doraźnym popytem, deprecjonując samoistną wartość wiedzy i myślenia. W tym czasie pojawił się wyż demograficzny. Gdy obiecano młodym ludziom, że inwestycja w wykształcenie zwróci się w postaci godnego statusu, uczelniom zaś narzucono nakaz samofinansowania, naturalną reakcją uczelni na pęd młodych ku nauce było rozdmuchiwanie kierunków, na które było dużo chętnych. Skoro politycy aż tak tym wolnym rynkiem się zachwycili, niech się nie dziwią, że i uczelnie zaczęły stosować jego zasady. Jeśli zgłaszają się frajerzy gotowi słono zapłacić np. za wyższe studia fryzjerstwa ornamentalnego, to choćby była pewność, że nie ma dla nich pracy, będą uczeni.

A może przemawia przez pana frustracja, bo krytykując politologów, krytykuje się też pana?

Oczywiście, że wypowiedzi premiera Tuska odbieram osobiście. Ale to nie tylko moja frustracja, to zawód tysięcy osób, które są specjalistami, a których umiejętności i przydatność jednym słowem się dyskredytuje, uciekając przed własną odpowiedzialnością. Żaden gwałt biurokratyczny nie sprawi, że uczelnie staną się tanią taśmą produkcji gotowych do użytku pracowników. Stanisław Jerzy Lec powiedział kiedyś: „Choć krowie dasz kakao, nie wydoisz czekolady”. Te słowa dedykuję tym, którzy uważają, że problem bezrobocia rozwiąże się kalejdoskopem zmian w kierunkach i programach kształcenia, zwiększeniem liczby przedmiotów praktycznych i warsztatów. Trzeba zreformować całe szkolnictwo – od szkoły podstawowej zaczynając, bo uniwersytet jest tylko ostatnim etapem zbierającym żniwo wcześniejszej edukacji. Uczelnie zaś nie mogą być taśmą produkującą gotowych do użytku pracowników. Nikt z urzędników i polityków nie może dać gwarancji studentom, że po skończeniu nauki dostaną pracę. A jeśli naprawdę są tego tak pewni, niech wystawiają weksle studentom namówionym przez siebie.