Do tematu programu szkolnego i akademickiego wracamy co roku i ciągle pojawiają się nowe, mniej lub bardziej nierozsądne, szczegóły („Pan Tadeusz”), a brakuje jasnej wizji, idei czy choć projektu nauczania. Kogo uczymy, po co uczymy, czego powinniśmy uczyć, a czego nie?
Dostałem list od zdolnego młodego człowieka, który dostał się na studia ekonomiczne, a marzył o informatyce. Znakomicie zdał maturę z przedmiotów ścisłych, ale za dobrze z polskiego, bo napisał świetny esej, a nie wyuczone, marudne wypracowanie. I mimo odwołań został nisko oceniony. Zabrakło mu punktów z polskiego, żeby się dostać na informatykę! Tu widać dokładnie kretynizm polskiego systemu szkolnego (chyba zresztą dotyczy to całego Zachodu), którego skutki obserwujemy na podstawie prac rocznych studentów I roku. Bardzo rzadko umieją napisać esej, raczej wypracowanie jak z Wikipedii. Dlatego też uczymy ich pisania eseju, ale z tego, co wiem, na uniwersytecie mało kto prowadzi takie zajęcia.
Sprawa dalece nie jest nowa. W 1628 r. wielki polityk kardynał Richelieu, który zajmował się także, chociaż nie zawsze z powodzeniem, sprawami wewnętrznymi Francji, postanowił przeprowadzić reformę nauczania szkolnego i uniwersyteckiego. Natychmiast szlachta coraz bliższa burżuazji i burżuazja coraz bliższa szlachty zaczęły się domagać skasowania nauk humanistycznych, greki, sztuk pięknych, całej humanistyki, na rzecz nauk ścisłych, a zwłaszcza inżynieryjno-księgowych. Zupełnie tak jak dzisiaj Unia Europejska. Richelieu oparł się tej presji, gdyż, sam bardzo wykształcony, wielbiciel malarstwa i muzyki (grał świetnie na lutni), rozumiał, że wiedza humanistyczna stanowi ukoronowanie wszelkiej wiedzy. Jednak ponieważ szkolnictwo wówczas dalekie było do powszechności, więc humanistyki kazał nauczać tylko w najlepszych szkołach oraz tylko młodzieńców rokujących poważne nadzieje intelektualne. Co więcej, uważał, całkowicie słusznie, że tylko ludzie doskonale wykształceni humanistycznie mogą być dobrymi politykami i sprawnymi urzędnikami państwowymi. Uratował Sorbonę przed przerobieniem jej na politechnikę i założył Akademię Francuską.
Oczywiście, nie ma pełnej analogii, bo wówczas bez śladu wstydu nauczanie było skierowane przede wszystkim do elit. Inaczej zresztą być nie mogło. Stopniowo, trzeba było ponad dwustu lat, burżuazja zrozumiała, że dobry robotnik musi umieć czytać, pisać i liczyć, ale tylko tyle. I od tego czasu rozpoczyna się niemal powszechny, chociaż bardzo powolny proces, sprowadzania projektu edukacyjnego do poziomu miernoty, która powinna mieć pewną edukację, ale której błysk filozofii, logiki czy historii sztuki nie jest potrzebny. Dzisiaj już wiemy, że jest źle, ale kompletnie nie potrafimy z tego wybrnąć.
Otóż jest na pewno w systemie edukacji wiele rzeczy do radykalnych zmian, ale ja wspomnę tylko o jednej z nich. A mianowicie o elitaryzmie. To nieprawda, że elitaryzm edukacyjny obraża uczucia demokratyczne. Jeszcze w drugiej połowie XX w. we Francji edukacja była oparta na zasadzie piramidy, tyle że za tych najlepszych płaciło państwo. W Wielkiej Brytanii trzeba było albo być z dobrej rodziny, albo mieć pieniądze lub dostać jedno z nielicznych stypendiów. W Ameryce był system mieszany – bardzo drogie dobre uniwersytety, ale mnóstwo stypendiów i udogodnień finansowych. Przecież prezydenci, którzy zdobyli znakomitą edukację i wykazali się inteligencją ponad przeciętność, pochodzili, jak Barack Obama, z bardzo skromnej rodziny czy jak Clinton – z nędzy.
Elitarne systemy edukacyjne można konstruować bardzo rozmaicie, ale ponieważ wszyscy wiemy, że różnice w umiejętnościach i talentach są kolosalne, marnie ma się kraj, który wymusza na ludziach zdolnych edukację przeznaczoną dla miernot. I będzie się miał marnie, bo polityk nie może być matołkiem, wykształcenie humanistyczne pozwala politykowi korzystać z wiedzy i doświadczenia minionych pokoleń. Zaś kontakty, jakie nawiązuje w elitarnych szkołach – poczynając od liceum – ułatwiają mu znajdowanie właściwych ludzi do odpowiednich zadań. Tylko elitarna szkoła i elitarny uniwersytet mogą poprawić stan kraju, partyjne młodzieżówki się do tego nie przydadzą, bo z natury rzeczy przyciągają miernoty. Czy zatem chcemy, by Polska, Europa, Zachód stały miernotami?