Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego musi zdecydować, czy zmniejsza liczbę miejsc na studiach, bo jest niż demograficzny, czy chce po prostu wprowadzić powszechną odpłatność za kształcenie.
W kraju, gdzie studiuje 1,4 mln osób, każda propozycja resortu profesor Barbary Kudryckiej jest bardzo uważnie śledzona. Fakt, jej jako jednej z nielicznych ministrów akurat nie brakuje pomysłów na reformę. W ostatnich trzech miesiącach było ich tyle i tak różnych (od możliwości studiowania stacjonarnego dla osób nawet po 50. roku życia po zmiany w prawie naukowców do wynalazków), że to bogactwo może przyprawić o lekki zawrót głowy i zamydlić ogólny obraz. O co chodzi? O poprawę jakości kształcenia? A może o reformę uczelni? Ważny jest student, a może tylko pieniądze?
Konieczność zmiany systemu szkolnictwa wyższego jest rzeczą zrozumiałą i bezdyskusyjną. Chociażby ze względu na zmiany demograficzne. Niż puka również do drzwi uczelni. Dlatego nie dziwi szukanie pomysłu, jak im pomóc przetrwać. Stąd odpłatność za drugi kierunek. Stąd działania resortu, które mają na celu zmniejszenie liczby szkół wyższych. Ale to nie tłumaczy braku jasnego przekazu ograniczania miejsca na uczelniach – czyim kosztem ma się to odbyć? Niestety w tym przypadku może sprawdzić się stare porzekadło. Łapanie za ogon dwóch srok jeszcze nikomu nie wyszło na dobre.