Tak się składa, że znam sporo rodziców sześciolatków. Część z nich z ulgą przyjęła wiadomość, że mogą poczekać jeszcze rok, zanim zapiszą swoje dziecko do szkoły i od września poślą je po raz drugi do zerówki.
Podobnie zrobi przytłaczająca większość rodziców, ktorych nie znam. Z informacji zebranych przez DGP wynika, że mimo iż ich sześciolatki zaliczyły już zerówkę, nie pójdą w tym roku do pierwszej klasy. Rozumiem tych rodziców. Troszczą się przede wszystkim o swoje dzieci. Nie interesuje ich, że za dwa lata naukę w szkołach zacznie zdublowany rocznik i mogliby temu zapobiec, prezentując postawę obywatelską. Ich interesuje wyłącznie to, czy Maciek i Ola będą już teraz dobrze czuli się w szkole. I na tej podstawie podejmują decyzje.
Jednak zastanawiam się, co pani minister oświaty każe sądzić, że będzie inaczej. Naiwność? A może brak pomysłu, co zrobić z pasztetem, który zastała. Premier przesuwając obowiązek szkolny dla sześciolatków, postąpił słusznie. Jeszcze słuszniej postąpiłby, powołując na stanowisko ministra oświaty kogoś, kto ma wizję dokończenia i uporządkowania tej niewielkiej, ale wyjątkowo szkodliwej dla dzieci reformy. Szkodliwej nie dlatego, że mają zacząć naukę wcześniej, ale dlatego że dorośli nie stworzyli im do tej nauki warunków.
Byłoby bardzo źle, gdyby w 2014 r. powtórzył się dobrze znany scenariusz – protesty rodziców sześciolatków, popłoch w oczach nauczycieli, którzy nie wiedzą, jak wtłoczyć młodsze o rok dzieci w znane sobie schematy nauczania siedmiolatków, groźba zdublowania roczników, co dla dzieci oznacza gorsze szanse na dalszą edukację i dobrą pracę. Te dwa lata są po to, żeby sprawy reformy, a właściwie reforemki szkół ktoś wziął w swoje ręce, nie licząc na to, że zrobią to rodzice. Nie ma na co czekać. No, chyba że za dwa lata znowu przesuniemy termin...