Przyjmujemy raczej zgodnie, że w minionym 20-leciu w edukacji odnieśliśmy wielki sukces. Wskazuje się przede wszystkim na ogromny wzrost liczby studentów i absolwentów. To prawda. Ale są dziś powody, by się nad tym sukcesem zastanowić.
Ma on niestety także drugą stronę, na którą składa się niski poziom studiów, brak pracy dla absolwentów i skrzywienie struktury kształcenia. I sukces, i jego druga strona często objaśniane są przez komercjalizację i prywatyzację szkolnictwa wyższego. Faktycznie, biznesowe podejście zrodziło rywalizację o studentów. Rywalizację prowadzącą do obniżania czesnego, obniżania wymagań i masowe kształcenie na tanich kierunkach. W tej rywalizacji uczestniczyły zarówno szkoły prywatne, jak i publiczne. Skumulowały się złe tendencje i wyczerpały się możliwości ekspansji.
Młodzi ludzie, którzy coraz częściej nie mogą znaleźć pracy, coraz częściej też wątpią, czy warto studiować. Zresztą populacja tej grupy (a także zasób dorosłych chętnych na studia wieczorowe) coraz szybciej się kurczy. W szczególnie złej sytuacji znalazły się szkoły prywatne, które prawie cały dochód czerpią z rynku. Szkoły publiczne korzystają z budżetowej dotacji, ale szeroko rozwinęły też kształcenie komercyjne, naruszając przy tym, zresztą za zgodą Trybunału Konstytucyjnego, ustawę zasadniczą. Ich dochody z tego tytułu są zagrożone.
Rysują się dwie potencjalne możliwości wyjścia z impasu. Można dalej obniżać wszelkie standardy. Kształcić na egzotycznych kierunkach, obniżać koszty, dalej zmniejszać wymagania. W ten sposób pewnie przez kilka lat można chronić wysokość przychodów szkół. Ale kryzys można tylko odroczyć. Trzeba uznać twarde fakty – lepiej wcześniej niż później.
Po pierwsze, nie jest możliwe kształcenie na poziomie wyższym blisko połowy młodych ludzi – nawet jeżeli poziom szkół średnich istotnie by się poprawił. Po drugie, zbyt długo trzeba by czekać, licząc, że rynek samoczynnie wymusi odpowiednie standardy kształcenia. Przesunięcie priorytetów z ilości na jakość jest konieczne i pożądane. Bolesnych konsekwencji tej transformacji dla szkół wyższych uniknąć nie sposób, ale należy szukać drogi, która ochroni szkoły lepsze i nie złamie ostatecznie zasady równych szans młodzieży. To oznacza z jednej strony ustanowienie rzetelnej konkurencji między szkołami, niezależnie od tego, czy należą do sektora publicznego, czy prywatnego, a z drugiej utrzymanie, a nawet powiększenie wielkości środków publicznych na kształcenie wyższe.
Nie sposób zrezygnować z tak niechętnie przez rząd traktowanej regulacji, choć jej formuła powinna się zasadniczo zmienić. Na poziomie szkolnictwa wyższego (inaczej niż na poziomie podstawowym i średnim) należy sięgnąć do idei bonu edukacyjnego. Do takiego bonu prawo powinni mieć młodzi ludzie, którzy uzyskają odpowiednio dobry rezultat w szkole średniej. To z pewnością powinien być rezultat lepszy niż konieczny do uzyskania świadectwa ukończenia szkoły. Bon miałby różną wartość w zależności od kierunku studiów wybranych przez młodego człowieka (studia medyczne muszą być bardziej kosztowne niż np. pedagogiczne), a jego posiadacz mógłby przekazać go wybranej szkole (publicznej lub prywatnej). Jednak nie każdej, tylko takiej, która dysponowałaby odpowiednią akredytacją. Dla uzyskania akredytacji nie mogłoby wystarczyć zatrudnianie odpowiedniej liczby doktorów i profesorów, ale konieczna byłaby zadowalająca ocena rezultatów studiów. To niełatwe, ale konieczne. Jest tylko jedna możliwość: zewnętrzne egzaminy końcowe (oczywiście testowe). Testy mają rozliczne wady (wśród których najmniejszą jest konieczność standaryzacji kształcenia), ale też jedną wielką zaletę: możliwość obiektywnej oceny.
Wydaje mi się, że na tej drodze jest szansa, by w szkolnictwie wyższym konkurencja przyniosła dobry rezultat. By nie dominowały ani rynkowe patologie, ani polityczna protekcja. W tak zmienionym systemie szkoła, która nie pozyska studentów z bonami szans na rynku raczej mieć nie będzie.
Oczywiście, szkoły wyższe nie mogą się ograniczyć tylko do kształcenia. Muszą też prowadzić badania. I uzyskiwać na to środki. Na pewno znaczna ich część powinna pochodzić z rynku. Ale bez złudzeń, działające w Polsce przedsiębiorstwa długo jeszcze wydawać będą na badania relatywnie niewiele. Znacznie większe wydatki publiczne na badania to być może najważniejszy warunek szybkiego rozwoju gospodarki i kultury. Duża część tych środków powinna być rozdzielana w trybie konkursowym. Ale te procedury mają też swoje nieusuwalne wady. W naukach społecznych dysponenci ze struktur władzy mają skłonność do zamawiania badania razem z wygodnym rezultatem. To niebezpiecznie ogranicza wolność nauki. Nie wolno więc rezygnować z finansowania badań statutowych, choć można i należy porządniej kontrolować efektywność wydatkowanych środków. Obserwując poczynania rządu (np. słabo skrywaną intencję wykończenia PAN-u), nie jestem optymistą. Nie widzę klarownej koncepcji koniecznych zmian. Widzę ideologiczny zapał i podejrzewam uwikłanie we wspieranie interesów różnych grup.