Kilka tysięcy uczniów wypadło z systemu nauczania. Do tego przybywa tych wykluczonych psychicznie.
Brak sprzętu albo dostępu do sieci jest mniejszym kłopotem niż w poprzednim roku szkolnym. Obecnie głównym problemem zdalnej edukacji jest pozorowanie nauki przez dzieci. Uczniowie chodzą na lekcje w kratkę, w ich trakcie grają w gry komputerowe albo po prostu śpią ze słuchawkami w uszach.
Izabela Leśniewska, dyrektor podstawówki w Radomiu, mówi, że niektóre dzieci uczestniczą w lekcjach raz w tygodniu lub rzadziej. – Nie chodzi o sprzęt, bo odpowiedzieliśmy na potrzeby zgłoszone przez rodziców. Nikt nie alarmował też o braku sieci – precyzuje. Na 500 uczniów w szkole jest jednak kilkoro, wobec których musiała zadziałać radykalnie. Wcześniej proponowano im zajęcia w szkole. – Wezwałam mamę do szkoły i postawiłam warunek: jeśli do grudnia syn nie poprawi frekwencji, zwrócę się do sądu o wgląd w sytuację wychowawczą – mówi.
Resort edukacji nie wie, ile dzieci przestało chodzić do szkoły, bo nie zbiera takich danych. Z informacji Związku Nauczycielstwa Polskiego wynika, że problem dotyczy niemal każdej szkoły. W Częstochowie w lekcjach przestało uczestniczyć 99 uczniów. W Kujawsko-Pomorskiem, gdzie kuratorium przeprowadziło w szkołach ankietę, e-lekcje ignoruje 288, czyli 0,1 proc. uczniów. Zakładając, że taka sytuacja panuje w innych województwach, z systemu wypadło kilka tysięcy uczniów.
Jeśli dane dziecko przestało uczestniczyć w lekcjach, problem rzadko wynika z powodów sprzętowych. Te starano się rozwiązać przed nowym rokiem szkolnym. Starały się pomóc samorządy. Nauczyciele i uczniowie, którzy zgłosili braki, mogli skorzystać ze sprzętu wypożyczonego przez szkołę. – Organ prowadzący placówki od września przeznaczył 500 tys. zł na zakup laptopów i wkład własny dla szkół – wyjaśnia Marta Stachowiak z bydgoskiego ratusza.
Poza tym część uczniów, która nie ma odpowiednich warunków w domu, może chodzić do szkoły. W Rybniku jest ich 81. Dariusz Zalewski, dyrektor szkoły w Kartuzach, mówi, że we wrześniu rozesłał ankietę do rodziców. Dlatego znał dzieci, które nie mogą się uczyć w domu. – Brak sprzętu, liczne rodzeństwo, rodzice pracujący poza domem to najczęstsze powody. Na 700 uczniów w szkole problem dotyczy 15–20. Te dzieci przychodzą uczyć się do szkoły w grupach czteroosobowych pod kierunkiem nauczycieli ze świetlicy lub tych, którzy akurat nie prowadzą zajęć zdalnych – opowiada dyrektor. Zaznacza jednak, że ma kilkoro uczniów, z którymi kontakt urwał się całkowicie.
– Jesteśmy zmuszeni zawiadomić organ prowadzący, że mamy przypadek braku realizacji obowiązku szkolnego, albo zgłosić sprawę do sądu rodzinnego. To dotyczy rodzin niewydolnych, z którymi problem był już wcześniej, a pandemia go wyostrzyła. W kilku innych przypadkach, gdy dzieci pojawiają się w kratkę, korzystamy ze wsparcia gminnego ośrodka pomocy społecznej, którego pracownicy zaglądają do domów i sprawdzają, co się dzieje – mówi Zalewski.
Te dzieci, które logują się na lekcje, łatwo się dekoncentrują. „Dawaj, zabij go!” – takie okrzyki przerywają czasem lekcje fizyki czy polskiego. Zdarza się, że któryś z uczniów zapomni wyłączyć mikrofon i wychodzi na jaw, że akurat gra z kolegami w grę komputerową. – Pytałam po kolei uczniów, gdzie leży jakaś miejscowość. Każdy podawał to samo błędne województwo. Jeden podpowiedział źle na Messengerze, a reszta myślami była gdzie indziej – opowiada nauczycielka. Z badania Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę wynika, że aż 43 proc. 13–17-latków źle znosi zdalną edukację.
Daria Chmiel, dyrektor szkół przy Młodzieżowym Ośrodku Socjoterapii „Kąt”, mówi, że niemałe grono uczniów nie chce uczestniczyć w takich lekcjach. – To wynika ze specyfiki naszych dzieci. Wiele z nich ma depresję. Wcześniej mieli motywację, by wychodzić z domu, integrować się z innymi – opowiada dyrektor. Ta szkoła stworzyła stanowiska dla uczniów, którzy nie mogą uczyć się w domu. Na 200 dzieci problem dotyczy kilkorga. – Mamy ucznia, który mieszka na 40 mkw. z ośmioma osobami – mówi Daria Chmiel. Podobne doświadczenia ma Tomasz Bilicki, nauczyciel z Łodzi. W jego ocenie dzieci, które już przed pandemią miały zaburzenia lękowe albo niską samoocenę, dziś nie mają siły same się uczyć. – To nie jest lenistwo. Skala jest olbrzymia: o spadku motywacji mówi dziś 48 proc. uczniów – dodaje.
Ten problem dotyczy także szkół plasujących się wysoko w rankingach. Adam Rębacz, wiceszef stołecznego liceum im. Hoffmanowej, opowiada, że niektórym podopiecznym zdarza się zniknąć na kilka dni. W szkole działa grupa szybkiego reagowania złożona z psychologów, których zadaniem jest wyłapywanie sytuacji, które mogą świadczyć o problemach z nauką czy w domu. – Uczniowie mówią im o zniechęceniu, przeciążeniu pracą. Nie wszyscy mają na tyle dobre relacje z rodzicami czy rodzeństwem, by przegadać sprawę w domu – mówi Rębacz. Zastrzega, że w utrzymaniu dzieci blisko szkoły przeszkadza też perspektywa. Dziś nie ma już hasła „byle do wakacji”, bo większa jest niepewność, co dalej.
Samorządy i dyrektorzy starają się na to reagować. Wyjątkowo trudno jest w klasach pierwszych, zarówno podstawówek, jak i liceów. Dzieci znają się pobieżnie, nie zdążyli ich poznać także nauczyciele. – To także wyzwanie merytoryczne. Jak zdalnie uczyć pisania? – pyta Marek Gralik, kurator w Kujawsko-Pomorskiem. Jego zdaniem 45 minut lekcji przed komputerem to za długo. Dlatego zarządził lekcje 30-minutowe. W Opolu za pośrednictwem Miejskiego Centrum Wspomagania Edukacji uruchomiono 48 wirtualnych gabinetów psychologów i pedagogów wspierających nauczycieli, uczniów i rodziców. W Krakowie pojawiły się telefony wsparcia dla osób potrzebujących rozmowy z powodu trudności emocjonalnych związanych z pandemią. Mogą dzwonić zarówno uczniowie, jak i rodzice.
Zdalna edukacja w Polsce na pewno potrwa do Bożego Narodzenia, a po Nowym Roku rozpoczną się ferie zimowe. Wariant optymistyczny zakłada, że po nich budynki szkół znów zapełnią się uczniami. Na razie potwierdza się podejrzenie, że wirus rzadziej atakuje dzieci. Chociaż nieletni stanowią 29 proc. ludności świata, odpowiadają za 8 proc. wykrytych zakażeń koronawirusem. Z przeglądu Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) wynika, że granicą jest wiek 9–10 lat. Dzieci przed jego osiągnięciem rzadziej łapią wirusa, a jeśli już, to zakażają mniej efektywnie, bo krócej utrzymuje się u nich duża koncentracja wirusowych cząstek w wydychanym powietrzu. Starsze dzieci roznoszą wirusa efektywniej, a u młodzieży proces wygląda już jak u dorosłych.
Dlatego WHO jest przekonana, że szkoły nie są siłą napędzającą pandemię, o ile wirus nie roznosi się drogą transmisji poziomej, czyli nie wyrwał się spod kontroli (w Polsce to nastąpiło). Ale nawet wtedy zakażenia w szkołach podążają po prostu za ogólnym trendem, a nie stanowią siły napędowej. Poszczególne kraje wolą jednak dmuchać na zimne. W Austrii szkoły zamknięto w ubiegłym tygodniu. W Czechach 18 listopada do swoich placówek wrócili uczniowie klas I i II oraz przedszkolaki. Wśród środków ostrożności, jakim będą musiały się poddać maluchy, są maseczki, zakaz lekcji śpiewu i wf.
Co do zasady jednak szkoły w Europie pozostają czynne. Niemcy postawiły na wietrzenie pomieszczeń, w związku z czym dzieci mogą mieć w klasach zimowe kurtki. W niektórych miejscach eksperymentuje się z prostymi miernikami stężenia dwutlenku węgla jako wskaźnika wydychanego powietrza. Szkoły pozostają otwarte we Francji, gdzie na początku listopada w proteście przeciw przepełnieniu klas strajkowali nauczyciele. Placówki edukacyjne działają w Danii, Holandii i Szwecji, chociaż w tym ostatnim kraju niedawno zezwolono na prowadzenie większej liczby zajęć zdalnych.
Trzy razy 90 proc., czyli szczepionkowy hat-trick
AstraZeneca poinformowała wczoraj, że jej preparat przeciw koronawirusowi jest skuteczny w ok. 90 proc. Co ciekawe, szczepionka działa efektywniej, kiedy jest podawana w mniejszej dawce. To oznacza, że „możemy być w stanie zaszczepić więcej ludzi za pomocą planowanej produkcji” – cieszył się wczoraj Andrew Pollard, jeden z wynalazców preparatu z Uniwersytetu w Oksfordzie. Dyrektorka koncernu ds. operacyjnych Pam Cheng powiedziała wczoraj, że firma do końca roku planuje wyprodukować 200 mln dawek i kolejne 700 mln w I kw. 2021 r.
Wczoraj w radiu RMF FM minister zdrowia Adam Niedzielski poinformował z kolei, że już w grudniu mogą rozpocząć się szczepienia personelu medycznego i służb mundurowych. Preparaty mają pochodzić od dwóch firm, od których szczepionki Polska kupuje za pośrednictwem Komisji Europejskiej. Każda z nich ma dostarczyć po 1 mln dawek. 2 mln dawek pozwolą na zaszczepienie 1 mln osób, ponieważ szczepionki podawane są w dwóch zastrzykach. Minister nie zdradził jednak, o jakie firmy chodzi.
AstraZeneca dołączyła wczoraj do grona producentów, którzy opublikowali wstępne wyniki trzeciej fazy badań klinicznych preparatu przeciw koronawirusowi. 9 listopada zrobił to Pfizer, a tydzień później swoje rezultaty opublikowała Moderna. To znaczy, że czekamy jeszcze na wstępne wyniki pozostałych trzech firm, których szczepionki mogą trafić do Polski na mocy umów z Komisją Europejską: Johnson & Johnson, Sanofi-GSK oraz CureVac. Ta pierwsza może zdążyć z publikacją przed końcem 2020 r., u pozostałych dwóch będzie to prawdopodobnie początek przyszłego roku.