Choć zachorowań na koronawirusa jest wielokrotnie więcej niż w marcu, kiedy zamykano szkoły, to MEN zadecydowało, że od 1 września uczniowie wracają do ławek. Wyjątków w zasadzie się nie przewiduje.
Dziennik Gazeta Prawna
Szef resortu pozoruje działania – mogę to nawet zrozumieć, bo oświata jest już tak schorowanym pacjentem, że nikt nie ma ochoty na zajmowanie się nim. By stan edukacji się polepszył, potrzeba woli politycznej, oddanych sprawie ludzi i pieniędzy. A żadnej z tych składowych od dawna nie ma.
W sytuacji kiedy maseczkę trzeba nosić nawet w pustym autobusie, należałoby umożliwić uczniom zachowanie dystansowania społecznego. Na nic takiego resort się nie zdecydował, bo u nas nie ma nawet jak wymienić ławek na pojedyncze.
Dlaczego? Takie decyzje leżą w gestii dyrektorów szkół, ci jednak nie mają na to pieniędzy, bo właśnie skończyli meblować placówki, które z sześcioletnich podstawówek bądź gimnazjów stały się ośmiolatkami. W jednych trzeba było urządzić sale przedmiotowe, w drugich – pomieszczenia dla maluchów. Aha, o zachowaniu dystansowania społecznego na korytarzach czy w stołówkach także można pomarzyć. Reforma przeprowadzona przez poprzednią minister edukacji Annę Zalewską sprawiła, że – zwłaszcza w miejskich szkołach – dzieci już teraz chodzą się uczyć na dwie zmiany.
W odpowiedzi na pandemię można by zmniejszyć liczebność klas. Ale tego też nie da się zrobić. Po pierwsze: samorządów nie stać na dodatkowe wydatki na oświatę. I nie zmienia sytuacji to, że gminy dostają subwencje z budżetu – bo to pieniądze zależne od widzimisię władzy. Były szef departamentu współpracy samorządowej MEN przyznał, że te środki powinny być liczone zupełnie inaczej – nie jak teraz, w zależności od liczby uczniów, ale od liczby klas i nauczycielskich etatów. Odwagi na przeprowadzenie zmian w finansowaniu jednak brakuje. Nie miała jej nawet Anna Zalewska, która z uśmiechem na ustach wywróciła organizację systemu szkolnictwa do góry nogami.
Po drugie: liczebności klas nie da się zmniejszyć, bo brakuje pedagogów. Badanie „Barometr zawodów 2020” po raz pierwszy ujawniło, że najbardziej deficytowi są nauczyciele praktycznej nauki zawodu i przedmiotów zawodowych. Ale fakt, że na głównej liście nie ma np. polonistów, nie oznacza, że jest ich pod dostatkiem. Na przykład na Dolnym Śląsku jest zbyt mało nauczycieli języków obcych oraz przedmiotów ogólnokształcących. Podobnie w Pomorskiem czy Lubuskiem.
I jeszcze w kwestii nauczycieli. Ogromna ich część to osoby w wieku ponad 60 lat – a więc znajdujące się w covidowej grupie ryzyka. A zatem należałoby ich w jakiś sposób chronić. Dyrektor nie może wysłać ich jednak na emeryturę albo choć na urlop, bo nie będzie miał kto uczyć. Szef MEN Dariusz Piontkowski w wywiadzie dla DGP przyznał, że uprawnienia emerytalne ma już 100 tys. czynnych pedagogów. Część z nich wręcz z emerytur przywoływano do pracy, bo po ostatniej reformie nauczycieli zaczęło brakować.
W walce z pandemią można by spróbować wprowadzać rozwiązania mieszane, np. zakładające, że najmłodsze dzieci przychodzą do szkoły (bo też, jak pokazują badania oświatowe, to one najwięcej tracą na nauce online), a starsze mają część zajęć przed komputerem. Co prawda najnowsze przepisy przygotowane przez MEN pozwalają dyrektorowi wprowadzać hybrydowe kombinacje w przypadku pogorszenia sytuacji epidemicznej, ale wiadomo, że nauka online nie stanie się częścią szkolnego uzusu. Choćby dlatego, że uczniowie i nauczyciele nie mają odpowiedniego sprzętu, a rodzice „mocy przerobowych” do siedzenia z dziećmi w domu.
Tu objawia się kolejna choroba oświaty: bezwładność rządu. Nadal nie wiadomo, co z zasiłkiem covidowym dla tych rodziców, których dzieci zostaną wysłane do domu z powodu wzmożonych zachorowań w powiecie. Nadal też nie ma rządowych narzędzi do nauki zdalnej. Minister cały czas odsyła do platformy Epodreczniki.pl, ale umówmy się – to tylko zbiór luźnych materiałów edukacyjnych, przez który nie da się wystawić ocen (jak przez komercyjny e-dziennik) czy połączyć z uczniami.
Polska szkoła pewnie poradzi sobie z pandemią, bo zawsze jakoś sobie radzi z przeciwnościami. Może nawet nie będzie potrzebny respirator. Jak długo jednak będzie można żyć z powstałymi z jego powodu powikłaniami oraz licznymi chorobami towarzyszącymi? Myślę, że w ciągu 10 lat ci, których będzie stać na szkoły prywatne, doszkalanie poza systemem czy przechodzenie na edukację domową lub alternatywną, będą mogli zapewnić dzieciom wykształcenie. Już teraz z roku na rok widać coraz szerszy strumień uczniów odpływających do oświaty niepublicznej. Pozostali będą skazani na placówki – w najlepszym wypadku – średnie, a po nich na odpowiednio niższe szanse w edukacyjnym wyścigu. I choć kolejni ministrowie edukacji mają na ustach hasła o równaniu szans, to na razie jest to równanie w dół.