- W Polsce spora grupa polityków jest wykształcona tylko w jednej technologii – technologii konfliktu, wywoływania go i zarządzania nim – mówi współtwórca Funduszu Obywatelskiego Kuba Wygnański - mówi Jakub Wygnański w rozmowie z Magdaleną Rigamonti.
Magazyn. 12.04.2019 / Dziennik Gazeta Prawna

Kto nimi zarządza?

Nauczycielami? Nikt. Zwykle takie ruchy, jak ten związany ze strajkiem nauczycieli, są trudne do ogarnięcia i najczęściej też działają bez jednego konkretnego lidera.

Politycy próbują zagospodarowywać ten strajk.

Wiele grup, wielu ludzi się zastanawia, jak przerobić coś, co jest kulą gniewu, w coś zdolnego do wyrażania nie tylko sprzeciwu, ale też sformułowania konkretnych postulatów. I my, ludzie z organizacji społecznych, również to robimy. Tego rodzaju poszukiwania prowadzone są zresztą od dawna i nie tylko w Polsce. Ważne, żeby gniew nie unieważniał demokracji przedstawicielskiej, ale ją wzbogacał. Ludzie coraz częściej nie czują się reprezentowani przez polityków, nie czują, że ktoś działa w ich sprawie, że robi coś w ich imieniu i dla nich. I to się pogłębia. Jest coraz więcej takich, którzy chcą wziąć sprawy we własne ręce.

Idealny obywatel...

To ktoś taki jak my, każdy. Tylko ma więcej czasu. Interesuje go otaczający świat, chce mieć wpływ na decyzje, ma wytrwałość w wyrabianiu sobie własnego poglądu. Jeszcze przed strajkiem wspólnie z nauczycielami, ale też wieloma innymi środowiskami, ruszyliśmy z Naradami Obywatelskimi o Edukacji, spotkaniami nauczycieli z rodzicami i uczniami. Wiem o 70 takich naradach, które albo już się odbyły, albo się odbędą w najbliższych dniach.

70 narad to mało.

Też myślałem, że będzie ich trochę więcej, ale i tak warto docenić te, które się odbyły. Demokracja, jeśli zarządza się w niej głównie emocjami, mówi się ludziom to, co chcieliby usłyszeć, ma tendencję samobójczą. Aby tego uniknąć, potrzebny jest wysiłek po stronie obywateli. On polega między innymi na tym, że znajdziemy czas na rozmowę, wyrabianie własnego poglądu, słuchanie innych. W tym można się ćwiczyć. Organizujemy narady, bo wierzymy, że jest możliwe, aby ludzie wspólnie dyskutowali o ważnych dla społeczeństwa sprawach. Pięć stolików, pięć tematów, ludzie przechodzą od stolika do stolika i rozmawiają. Zmieniają się co 20 minut. Dla wielu osób jest to doświadczenie transformacyjne, szukanie rozwiązań, a nie kłótnia. Narada trwa dwie i pół godziny. Mam nadzieję, że tych narad będzie więcej. Napisaliśmy dokładny skrypt tych rozmów. Prosty. W rodzaju – weź dużą kartkę, przedziel ją na pół i kiedy zastanawiacie się nad pytaniem, jaką funkcję ma pełnić szkoła w społeczności lokalnej, to z jednej strony zapisujesz, jak jest teraz, a z drugiej jak byście chcieli, żeby było. Do tego spis 20 postulatów, które ma środowisko nauczycielskie. I teraz badamy, który z nich jest najpopularniejszy i najważniejszy.

Kasa.

Kasa też. Ale tu naprawdę chodzi o godność. Przecież w 1980 r. pierwsze postulaty Solidarności też dotyczyły kiełbasy i kalorii. I nagle się okazało, że chodzi o godność. Jeśli liczyć, że tylko połowa nauczycieli znalazła się w tym zawodzie z poczucia misji, to i tak jest to aż 350 tys. ludzi, którym chodzi o lepszą szkołę, lepszą edukację, system i godne traktowanie nie tylko ich samych, lecz także uczniów. Sama rewolucja godnościowa Solidarności nie polegała na tym, że mówiono: „Wy nie będziecie kłamać”, tylko na tym, że każdy sobie powiedział: „Nie chcę żyć w kłamstwie”. W nauczycielach też to się budzi. I w młodych ludziach, w uczniach.

Wyjdą na ulicę?

To byłaby dobra pointa do tego, co się dzieje. Młodzież już wyszła na ulicę w sprawach ekologicznych. Zastanawiam, czy w Polsce pojawi się ktoś nowy, za kim pójdą młodzi, kto powie ich językiem, że muszą się domagać innej szkoły, innego świata dla siebie. Już wiadomo, że to nie nauczyciele mają najgorzej, tylko właśnie dzieci i młodzież, uczniowie. To oni zmagają się z reformą edukacji, to oni ciężko pracują, żeby sprostać stawianym przed nimi wyzwaniom. System, państwo polskie proponuje im edukację, która w dużej mierze jest bezwartościowa. Już wiadomo, że oni swój świat muszą meblować inaczej.

Pana dzieci są w szkole publicznej?

Nie, w społecznej. Zdaję sobie sprawę, że się poddałem i teraz próbuję w pewnym sensie odkupić swoje winy, angażować się w to, by szkoła była lepsza. W 1989 r. wielu nauczycieli wierzyło w to, że szkoły urządzimy na nowo. Szybko zrozumieli, że nie są w stanie zreformować szkół publicznych, więc założyli społeczne, które oczywiście też są podporządkowane podstawie programowej. Prawdziwy bunt to bunt tych nabitych w polską edukację, bunt nie tylko dzieci, ale i nauczycieli, i rodziców.

Przez te 30 lat mieliśmy największy wzrost liczby osób, które uzyskały wyższe wykształcenie.

Ale nie dlatego, że państwo wspierało młodych, tylko ich rodzice. Oni kupowali to wyższe wykształcenie na prywatnych uczelniach.

Mieli nadzieję, że pomoże im lepiej żyć.

Oczywiście. Po Okrągłym Stole została stworzona taka nadzieja, że świat będzie urządzony merytorycznie, że skoro masz dyplom magistra, to dostajesz nagrodę w postaci dobrej pracy. Nic takiego się nie stało i nie dzieje się nadal. Wydaje mi się, że wielu pracodawców zwraca uwagę na to, czy młody człowiek był w jakiejś organizacji, czy za coś odpowiadał, czy działał charytatywnie, a nie na to, że ma dwa dyplomy. Nie sprawdzają, czy umiesz nazwać rzekę, do której wpadłeś, tylko czy umiesz w niej pływać. I tego powinno się uczyć w szkołach. Nauczyciel to jest najważniejszy zawód na świecie. A przez lata był niedoceniany. Wielu nauczycielom chodzi o to, żeby zmienić polską szkołę.

I odzyskać autorytet.

A to samo się nie zrobi. To nie jest już tylko gniew, to jest marzenie. Marzenie o lepszej szkole, a nie tylko o tym dodatkowym „kaflu” przy wypłacie. Nauczyciele naradzają się, czego chcą uczyć dzieci, jak uczyć i jak nauczyć. Oczywiście, pieniądze są medialne, idee mniej. Dlaczego można poświęcić tysiące godzin na grzanie tego konfliktu, a tak mało uwagi temu, w jakim kryzysie jest polska szkoła. Media w dużej mierze dyktują to, co stanowi przedmiot uwagi publicznej. Jeśli dziennikarze nie narzucą tematu „dokąd zmierza polska szkoła?”, to go w ogólnopolskiej przestrzeni publicznej nie będzie. Trudno za gorący temat uznać konstruktywną rozmowę na temat szkoły, prawda? Istotniejsze jest pielęgnowanie konfliktu, nie tylko na linii nauczyciele – rząd. Mówię o konflikcie w ogóle. Przecież to niesamowite, że homogeniczny, monoreligijny kraj, z ludźmi mniej więcej tak samo wyglądającymi, jest w tak wielkim konflikcie, jest tak bardzo podzielony, a jego obywatele tak się nawalają.

Pan, jako młody chłopak był przy Okrągłym Stole.

Nosiłem teczkę za Henrykiem Wujcem. Kiedy się rozstawałem z polityką, to był moment tzw. wojny na górze.

Zaraz na początku, wojna Wałęsa – rząd Mazowieckiego.

Byłem w polityce niesiony proobywatelską energią. Jeszcze wtedy nie była ona partyjna. Ludzie byli skłonni do wielu wyrzeczeń, do pracy, do działania. Po 1990 r. bardzo szybko zaczęła następować degradacja wspólnotowości. Solidarność zabrała znaczek „Gazecie Wyborczej”, rozwiązała Komitety Obywatelskie. Wtedy porzuciłem politykę w rozumieniu partyjnym. Przez całe życie dbam o to, by moje zaangażowanie w sprawy publiczne nie miało żadnych związków partyjnych. Mówię: „Siądźmy, porozmawiajmy”.

Tylko kto tego słucha?

Nie chodzi o to, żeby rządzić, tylko o to, by być dobrze rządzonym, żeby władza była transparentna, odpowiedzialna za to, co robi. A u nas dzieje się tak, że konflikt ma wielu interesariuszy. Spora grupa polityków jest wykształcona tylko w jednej technologii – technologii konfliktu, wywoływania go i zarządzania nim.

Mam nadzieję, że mówi pan i o władzy, i o opozycji.

Myślę, że to jest bardziej o tym, co przyswaja sobie jako narzędzie sprawowania władzy strona PiS-owska, ale druga strona też nie jest niewinna.

Mamy już co najmniej dwa społeczeństwa obywatelskie.

Politycy PiS jeżdżą na spotkania jakiejś gazety i mówią, że jej klub to jest prawdziwe społeczeństwo obywatelskie. Czy odpowiedzialnością rządzących jest eksploatowanie i nakręcanie tego podziału, czy też polską racją stanu jest szukanie porozumienia? Nie widzę polityków, którzy byliby do niego gotowi. Może coś się zmieni, kiedy się zmieni władza. Drugie na podium w konkursie na wywoływanie konfliktów są media. Znacznie lepiej sprzedaje się konflikt niż narada, prawda? Uważam, że musimy coś z tym zrobić. To jest egzystencjalne wyzwanie dla Polski. Ktoś musi to szaleństwo przełamać. Przecież myśmy wszystkie bezpieczniki związane z konfliktem wyłączyli. Nawet takie tradycyjne, które są w każdej rozwiniętej demokracji czy kulturze, jak autorytety. W naszym państwie ich nie ma. Nie ma kogoś, kto mógłby powiedzieć: „Uspokójcie się, usiądźmy, porozmawiajmy”. Parlamentaryzm został wymyślony po to, żeby również rozmawiać, debatować. Nic z tego w Polsce nie zostało. Poza tym media publiczne, które powinny stanowić twardy rdzeń, są częścią konfliktu, Kościół też. A w takich sytuacjach pojawiają się od razu ci, którzy mają z tego korzyści. Wszyscy słabo zdaliśmy egzamin z niezależności instytucji.

Wszyscy, czyli kto?

Społeczeństwo. Pozwoliliśmy zawłaszczyć jednej stronie media publiczne, Trybunał Konstytucyjny i inne instytucje. Okazało się, że bardzo łatwo je ukraść. Przez sześć lat byłem członkiem Rady Programowej TVP, przez jakiś czas nawet jej szefem, i zrezygnowałem z funkcji za poprzedniego rządu. Nużyło mnie to, że rozmowa o koncepcji telewizji publicznej ogranicza się do dyskusji o tym, czy w TVP jest po równo Lisa i Pospieszalskiego. Nie uważam, że jej funkcją jest równo rozdawać mikrofony. Zastanawiam się nad tym, jak będą budowane instytucje publiczne, kiedy się zmieni układ polityczny w Polsce.

Wajcha zostanie przesunięta w drugą stronę.

No właśnie tego się najbardziej obawiam. Simone Weil powiedziała, że sprawiedliwość jest uciekinierką z obozu zwycięzców. I wszyscy politycy powinni o tym pamiętać. Obecnie rządzący tak przesadzili z tą wajchą, z tym politycznym kapitalizmem, z tym zawłaszczaniem, obsadzaniem swoimi, że na pewno potrzebny będzie jakiś rozrachunek.

I to brzmi jak zemsta.

Nie. Rozrachunek to zadanie dla kolejnej ekipy. Ale ta ekipa musi się zastanowić, jak działać, żeby nie ukraść mediów publicznych. Niemcy są na to ciekawym przykładem. Tam nie ma możliwości, by ktoś, kto wygrywa wybory, kradł media do produkowania propagandy. Już wiemy, że także inne instytucje potrafią wpaść jak brzytwa w ręce kogoś, kto ma władzę, i być bardzo silne i groźne.

I Platforma się do tego szykuje. Pan ostrzega, tylko co z tego?

Dzielę się tym, co sądzę. Nie są to informacje ekskluzywne.

Mówi pan im, politykom PO, co zrobić, żeby wygrać?

Nie, nie jestem doradcą. Nie tak dawno zostałem poproszony przez gabinet cieni PO, w którym jest Michał Braun, zajmujący się kwestiami pozarządowymi, by powiedzieć, co sądzę o sytuacji społeczeństwa obywatelskiego, jak w przyszłości należałoby je wspierać. Szczerze mówiąc, od wielu lat mam ten sam pogląd na sprawę. W 2005 r. napisaliśmy z dwójką innych autorów „Głos w sprawie rozwoju społeczeństwa obywatelskiego”, z którego wynikało, że demokracja nie jest lepsza niż jej pojedyncze składniki, czyli obywatele. To znaczy, jeśli my nie jesteśmy demokratami, to tej demokracji nie da się zrobić.

14 lat temu pan to pisał.

I cały czas tak uważam. Cały czas powinniśmy inwestować w edukację nie tylko młodzieży, lecz także całego społeczeństwa. Do tego potrzebujemy silnych wspólnot, organizacji społecznych.

Pan współtworzył w Polsce trzeci sektor, organizacje pozarządowe, instytucje, które miały również politykom patrzeć na ręce.

Do czasu ostatnich wyborów w 2015 r. większość organizacji społecznych pielęgnowała zainteresowanie sprawami publicznymi bez opowiadania się po którejkolwiek ze stron. Proszę pamiętać, że ponad dwa lata temu PiS widowiskowo rozpoczął na nie atak. Między innymi na organizację, której szefuje Róża Rzeplińska, i na nas, na Stocznię. Śmieszne, bo Stowarzyszenie 61, które prowadzi Róża, było zakładane wiele lat temu i konsekwentnie próbuje pytać polityków, jakie mają poglądy, jak głosują. A wszystko po to, żeby usprawnić nas jako obywateli, żeby wybór, którego dokonujemy, był jak najbardziej racjonalny. Wtedy stało się jasne, że obecnie rządzący politycy próbują robić z części organizacji społecznych przeciwników politycznych. W Polsce społeczeństwo obywatelskie jest przedmiotem nacisku. Rząd różne rzeczy robi, nagradza pieniędzmi jednych, innych wyklucza. Idiotycznie mówić o dobrych skutkach tego, co się dzieje, ale prawda jest taka, że działania polityków wywołały w organizacjach społecznych mobilizację. One nie tracą czasu.

Ciśnijcie nas bardziej, to się będziemy bardziej mobilizować – tak myślicie?

Nie chciałem, żeby tak to zabrzmiało. Ale stworzyliśmy między innymi Fundusz Obywatelski. Powstał on po tym, jak ludzie zobaczyli, że przedmiotem państwowej opresji za pomocą środków masowego przekazu są również organizacje społeczne. Niewielka grupa stowarzyszeń – bo przecież jest ich wszystkich ponad 140 tys. – zajmuje się patrzeniem władzy na ręce, ochroną demokratycznych reguł itp. Z tego powodu nie są szczególnie lubiane przez polityków. I to one w tym trudnym czasie nauczyły się mobilizować. Starają się przede wszystkim prosić o pomoc i wsparcie indywidualnych obywateli. Choć portfel filantropijny w Polsce jest bardzo malutki...

Prawie każdy oddaje 1 proc.

Ale to z filantropią nie ma nic wspólnego. 1 proc. jest budżetem partycypacyjnym. Organizacje społeczne muszą opowiedzieć, nie sponsorom, nie urzędnikom, nie politykom, tylko obywatelom, dlaczego są potrzebne. Proszę sobie wyobrazić, że w zeszłym roku w ramach Funduszu Obywatelskiego zebraliśmy około miliona złotych z 1 proc. 4,5 tys. osób podjęło decyzję, że ten ułamek swojego podatku przekaże właśnie na ten cel. Ale, co ważne, wiele osób zdecydowało też, że poprzez fundusz będzie wspierać różne obywatelskie inicjatywy małymi i regularnymi darowiznami. To z tych pieniędzy sfinansowaliśmy np. działania organizacji pracujących na rzecz uchodźców, którym w ostatnich latach radykalnie ograniczono dostęp do środków publicznych, ale również akcje promujące to, jak rozmawiać pomimo różnic, np. przy wspólnym stole w bibliotekach. Przecież wiedza o tym, co jest dobre, co jest ważne w sferze publicznej, powstaje w wyniku debaty, narady. Mamy z żoną trójkę dzieci, więc też jesteśmy objęci programem 500+. Z tej kwoty pobranej z pieniędzy podatników, czyli nas wszystkich, część przeznaczamy właśnie na Fundusz Obywatelski. A przecież są ludzie zamożni, którzy mówią: „Nie potrzebujemy tych pieniędzy”. Albo uważają, że to jest rodzaj przekupstwa politycznego. Namawiam do tego, żeby to wzięli, potem oddali i zagwarantowali przyszłość swoim dzieciom. Nie oznacza to kupienia im czegoś nowego, tylko zadbanie o to, aby żyły w świecie i kraju, który jest dobrze umeblowany i przemyślany.

Premier Morawiecki mówił o dobrze umeblowanym domu, kraju. Doradza pan PiS?

Nie. Nigdy nie byłem członkiem partii, nigdy nie byłem przez partie wynagradzany, próbuję uczestniczyć w dyskusji, publicznie wyrażam swoje poglądy. Jeżeli ktoś uważa, że są ważne, to bierze je pod uwagę. Nie ma to nic wspólnego z doradztwem, lobbingiem. Znam bardzo wielu polityków i od czasu, kiedy zaraz po „wojnie na górze” wycofałem się z partyjnej polityki, duża część mojej pracy polegała na byciu jednym z punktów kontaktowych. Ten trzeci sektor, z którym od lat jestem związany, złożony z organizacji społecznych, wymaga ustaw, regulacji, prawnej infrastruktury. Siedem lat pracowaliśmy nad ustawą o pożytku publicznym i wolontariacie, która została uchwalona w 2003 r. Ustanawia ona, na jakich zasadach organizacje społeczne mogą korzystać z pieniędzy publicznych. Przez te siedem lat były rozmowy z różnymi rządami. Politycy potrafią świetnie poklepywać po plecach organizacje. Umieją nawet powiedzieć: „Taką fajną robotę robicie”. Jednak od tego daleko do sprawczości. Ten sektor był przez lata traktowany protekcjonalnie. Owszem, w programach wyborczych od lat pojawiało się coś na temat wagi społeczeństwa obywatelskiego, ale zazwyczaj były to okrągłe zdania. Przed ostatnimi wyborami zdecydowanie bardziej konkretne rozwiązania pojawiły się w programie PiS. To nie przypadek, bo prace nad nim koordynował prof. Piotr Gliński, który od lat zajmował się kwestiami obywatelskimi jako badacz i głosił tezę, że sektor pozarządowy jest w Polsce niedoceniany.

Docenił, kiedy został wicepremierem?

Proszę sobie odpowiedzieć na to pytanie. W PiS słychać o nowym podziale organizacji pozarządowych na te patriotyczne i inne.

Obywatelskie.

I to mnie osobiście dotyka. Nie sądzę, że trzeba mnie uczyć tego, na czym polega patriotyzm, bo chyba go dość dobrze rozumiem i nie sądzę, żeby pozostawał w sprzeczności z obywatelskością. To jest jedna z tych – w dużej mierze fabrykowanych – osi podziału. Podział w Polsce jest potężny i głęboki, dlatego potrzebny jest nam ratunek. Z Funduszu Obywatelskiego wspieramy przedsięwzięcia, które wychodzą od rozmowy. Szukamy ludzi, którzy mają pomysł, jak usiąść i pogadać w gronie, które jest w konflikcie. Niekoniecznie nawet się przekonywać – sukcesem będzie choćby usłyszenie siebie nawzajem. Z kolei jako Stocznia zaangażowaliśmy się wspólnie z innymi instytucjami w inicjatywę „Wyłącz ego. Zrozum drugiego”, w ramach której ściągano ludzi aż z Norwegii, z Nansen Center for Peace and Dialogue. Oni mają bardzo utrwaloną reputację mediatorów w supertrudnych sytuacjach dotyczących tego, jak ludzie mają się zejść po tym, co sobie nawzajem zrobili.

U nas ktoś taki jest potrzebny?

Musimy się nauczyć ze sobą rozmawiać.

Mamy internet.

W którym nie wiadomo, kto jest człowiekiem, kto opłaconym trollem, a kto robotem. Kiedyś wierzyliśmy, że internet da nam środki masowej ekspresji, a okazało się, że w zasadzie każdemu wręczył pistolet maszynowy. Przez to ludzie w sieci potrafią wygenerować gigantyczne szkody. Potrzebna jest nowa technologia rozmawiania, także na poziomie politycznym, która weźmie pod uwagę nie tylko partie i związki zawodowe, lecz także nowych aktorów: organizacje, ruchy społeczne. Chodzi o prawość i nieprawość, a nie o lewicę i prawicę. Sądy czy Trybunał Konstytucyjny nie są lewicowe albo prawicowe, powinny być prawe. Populizm da się bardzo dobrze hodować po obu stronach podziału politycznego. Zresztą skrajności się spotykają. Jak się pójdzie daleko i długo na prawo, to się dojdzie na lewo i odwrotnie. Nam są potrzebni ratownicy, czyli tacy, którzy wchodzą pomiędzy dwie strony i próbują mediować. Nam jest potrzebny rodzaj nowego ruchu pokojowego. Takiego na poziomie osobistym, wewnętrznym, molekularnym, z zadaniem sobie pytania: „Czy ja sam jestem gotów do rozmowy?”. Wie pani przecież, jak łatwo ubrać się w poczucie moralnej wyższości, że ja to potrafię rozmawiać, ja jestem otwarty, tylko oni nie, oni nie chcą, są zamknięci w swoich poglądach.

Trzydzieści lat od Okrągłego Stołu Polska potrzebuje mediatorów, społeczeństwo potrzebuje mediatorów?

Ralf Dahrendorf, socjolog konfliktu, na przełomie lat 80. i 90. wygłosił profetyczne przemówienie, w którym mówił, że budowa społeczeństwa obywatelskiego składa się z trzech etapów. Pierwszy trwa sześć miesięcy, czyli tyle, ile działania wokół Okrągłego Stołu i po nim. Można w tym czasie zmienić reguły formalne, np. ustawy o stowarzyszeniach, można zarejestrować partię, nawet zrobić wybory, stworzyć instytucje, które dopiero później wypełnią się treścią. Następne sześć lat to czas na odbudowę rynku jako relacji. I uwaga, 60 lat potrzeba na budowę społeczeństwa obywatelskiego. Jesteśmy na półmetku. Już kilka lat temu wszyscy, którzy się sprawą zajmują, zrozumieli, że społeczeństwa obywatelskiego nie da się stworzyć tak syntetycznie i szybko. Zrobiliśmy to, co należało zrobić, mamy ustawy, możliwość rejestrowania stowarzyszeń i fundacji, zachęty do filantropii, 1 proc. podatku, czyli umeblowaliśmy ten świat tak, żeby on się mógł wypełniać społeczeństwem obywatelskim. I kiedy się Polskę porównywało z innymi krajami, to okazywało się, że nasz kraj był czempionem, liderem, prymusem.

I co, historia się skończyła?

Nie, jest histeria. Jest konflikt. Historia wcale się nie skończyła. Wręcz przeciwnie, przyśpieszyła i żyjemy w strachu, że może się powtarzać, że wpada w pętlę, a to oznacza ryzyko bardzo bolesnych epizodów.

I wracamy do 1989 r.?

Nie, gorzej, jeszcze wcześniej. Może kolejne pokolenia muszą mieć wojnę, żeby zrozumieć, jaka jest wartość pokoju. Muszą tracić wolność, żeby zrozumieć, jaki jest jej walor. Uczą się tylko na swoich potknięciach, a nie na cudzych błędach. Pytanie, w którym miejscu na osi czasu się znajdujemy. Czy rozumiemy, że bezpieczeństwo Polski nie polega na separacji, fantazji na temat tego, że się sami obronimy albo obronią nas Amerykanie, tylko na tym, że społeczeństwo jest razem, mówi jednym głosem. Izolowanie Polski nie jest grą na obronę suwerenności, ale koniec końców na jej utratę. Nie trzeba zajmować się wielką geopolityką, żeby zrozumieć, że izolowanie Polski leży w interesie naszego wielkiego sąsiada. Mieliśmy 30 lat na to, żeby się ogarnąć. Rosjanie nie znają, mimo bohaterskich wysiłków niektórych swoich obywateli, żadnego innego modus operandi niż to, że są imperium. I oni tego nie zmienią. I my tego nie zmienimy. Najbardziej irytuje mnie to, że my, Polacy, cała nasza kompetencja, twórczość, odwaga, pracowitość są zużywane w wewnętrznym konflikcie. I to w momencie, kiedy świat przyspieszył nieprawdopodobnie. Prowadzimy jakieś wojny korników i naprawdę ignorujemy to, co jest przed nami. Musimy znów znaleźć drogę „do siebie”. To jest kwestia egzystencjalna. Bycie w relacji z kimś, kto jest inny, myśli inaczej, ma inne poglądy, wymaga od nas wielkiego wysiłku. Ekonomia jest taka, że łatwo jest odpłacać dobrem za dobro, nienawiścią za nienawiść. Jedyne ciekawe przypadki, które wykraczają poza prosty schemat, to są kategorie, które idą w poprzek, czyli ktoś za zło odpłaca dobrem.

Może być też odwrotnie.

I wtedy jest to medialne. Ksiądz Tischner ma taki tekst o nieprzyjacielu, analizuje w nim opowieść o braciach – o Kainie i Ablu. Warto zdać sobie sprawę, że to jest zabójstwo, którego istotą nie jest zazdrość o majątek, o władzę. Przyczyną jest zazdrość o bycie uznanym. To przestroga, bo pokazuje, jak blisko braterstwa jest bratobójstwo. Warto zdać sobie sprawę, że wielkiego wysiłku – do którego zdolny jest wyłącznie człowiek – wymaga odstąpienie od zemsty i odpłacenie dobrem za zło.

Pan mówi tak, jakbyśmy byli całkowicie przegrani.

Szczerze mówiąc, jestem przestraszony. Coraz trudniej przychodzi mi tworzenie pozytywnych scenariuszy. Nie umiem nawet powiedzieć, czego miałbym nauczyć własne dzieci, poza odpornością, wytrwałością. Nie wiem, kim powinny zostać, jaki zawód uprawiać. Umeblowaliśmy im świat bardzo niedobrze. Żyliśmy na ich koszt i – szczerze mówiąc – nasze rady nie są wcale tak wartościowe, jak chcielibyśmy wierzyć. Tu nie chodzi o małe korekty. Na to trzeba odwagi. Trzeba nadziei. Z pewnością za bezczynność zapłacimy srogo.