„Abolicja” dla maturzystów oraz podwyżka, ale tylko za dodatkową pracę – w ten sposób premier chce przełamać protest w szkołach.
Jeden zero dla rządu – pierwsze „sprawdzam” rozgrywki, które prowadzi rząd ze związkami zawodowymi nauczycieli, to wczorajszy egzamin gimnazjalistów. Znaleziono niemal 3 tys. osób, które zastąpiły strajkujących nauczycieli – w tym emerytów i bezrobotnych. Wszyscy musieli mieć wykształcenie pedagogiczne. W akcję włączyli się też samorządowcy. W kuratoriach czekali ludzie i samochody, żeby w razie czego szybko dojechać do szkoły, w której nie ma dostatecznej liczby osób do przeprowadzenia egzaminu. W efekcie gimnazjaliści nie mogli zdawać tylko w trzech placówkach. W większości szkół udało się zorganizować sprawdziany. Stan gotowości ma być utrzymany w kolejnych dniach. Dziś testy gimnazjalne z przedmiotów matematyczno-przyrodniczych, a jutro – językowe. – W całym kraju mamy 7 tys. osób z uprawnieniami pedagogicznymi, które są gotowe w każdej chwili do wsparcia szkół w egzaminach – mówi nasz rozmówca z rządu.
Kolejną kartą przetargową są sprawdziany dla ósmoklasistów oraz matura. Nauczyciele podkreślali, że w najbliższych dniach powinny odbyć się rady pedagogiczne, podczas których uczniowie są kwalifikowani do egzaminu dojrzałości. Nauczyciele podczas strajku nie tylko nie mogą uczyć, lecz także wykonywać żadnych innych obowiązków – do tych należy np. uczestniczenie w posiedzeniu rady. Gdyby więc te nie podjęły decyzji o dopuszczeniu uczniów do matury, same egzaminy stanęłyby pod znakiem zapytania.
Jak się dowiedział DGP, rząd już opracowuje strategię, jak „wyprzedzić” nauczycieli. W ostateczności do egzaminu dojrzałości mogą zostać dopuszczeni wszyscy bez wyjątku. Rozważana jest zmiana przepisów, które mówią o kryteriach określających, kto i na jakich zasadach może przystąpić do matury. – Jesteśmy w stanie to zrobić w ciągu jednego dnia, jeśli będzie taka potrzeba – mówi osoba z rządu.
Jeżeli chodzi o bezpośrednie rozmowy ze strajkującymi już czwarty dzień nauczycielami, rząd chce zaproponować podwyżki, ale wyłącznie za większą liczbę godzin. I nic dziwnego – politycy PiS śledzą słupki poparcia. Z badań, do których ma dostęp rząd, wynika, że poparcie spada zarówno dla strajku (jest już niższe niż 50 proc.), jak i dla lidera ZNP Sławomira Broniarza. Rząd liczy na to, że jeżeli uda się bezproblemowo przeprowadzić wszystkie egzaminy, to protest się wypali. Związki biorą pod uwagę zawieszenie protestu na czas świąt, gdy często w szkołach ogłaszane są dni dyrektorskie, ale to mogłoby być źle przyjęte przez opinię publiczną i na pewno zostałoby wykorzystane propagandowo przez rząd.
Odnosząc się do propozycji rządu, związkowcy przekonują, że podniesienie pensum jest złym pomysłem. Jednym z argumentów jest to, że pociągnęłoby to za sobą zwolnienia. Potrzebnych byłoby nawet kilkanaście procent mniej nauczycieli.
Z wyliczeń urzędników kancelarii premiera wynika jednak, że problemu by nie było, ponieważ w najbliższej dekadzie nawet 400 tys. nauczycieli może odejść z zawodu. Powód? Średnia wieku wynosi 54 lata, więc część przeszłaby na emerytury. Dzięki temu braki kadrowe zostałyby załatane.
Co z nauczycielami nauczania początkowego? Podstawa programowa jest dostosowana do 18 godzin. Na to również jest odpowiedź – można by zwiększyć liczbę godzin dla dzieci. O jedną lub dwie tygodniowo. W sumie (biorąc pod uwagę, że pensum wynosiłoby 22 godziny tygodniowo) byłoby to 48 godzin rocznie, niemal 150 przez trzy lata.
Jako dowód urzędnicy pokazują wyliczenia OECD, z których wynika, że polscy nauczyciele pracują przy tablicy najkrócej. Po przeliczeniu godzin zajęć na godziny zegarowe (w Polsce wysokość pensum to 18 godzin lekcyjnych, czyli 14 zegarowych po zaokrągleniu w górę), w Belgii i Włoszech pensum wynosi 18 godzin, w Holandii – 20, we Francji – od 15 do 20, w Niemczech – od 24 do 28, w Portugalii – 22, a w Hiszpanii i Grecji – od 20 do 23.
Z wyliczeń rządowych wynika, że w Polsce faktycznie liczba godzin spędzanych przez nauczycieli przy tablicy wynosi więcej niż 18 godzin – ok. 20,5. – Tyle że dziś od tych godzin ponad pensum nie wylicza się wszystkich dodatków, a nasza propozycja płacowa daje taką możliwość – podkreśla urzędnik KPRM. Propozycja rządowa oznacza minimalny wzrost stawki godzinowej, ale ponieważ byłby połączony z podwyżką pensum do 22 lub 24 godzin w tygodniu, to rządowi wychodzi, że przeciętna pensja nauczyciela dyplomowanego wzrosłaby z 5603 zł do 7,7 tys. zł lub nawet 8,1 tys. zł w 2023 r. Rząd przekonuje zresztą, że jest gotów do rozmów o przyspieszeniu o rok tej ścieżki.
Jednak według nauczycieli system działa tak, że jest o wiele więcej sprawdzania w domu i podniesienie pensum to nie dwie dodatkowe godziny – tylko dwie lub trzy dodatkowe klasy. Większa liczba dzieci zaś oznacza utrudniony indywidualny kontakt z uczniami, a ponadto kolejne 60 lub 90 testów do przygotowania i sprawdzania w domu. Kolejnym kontrargumentem jest to, że część nauczycieli, aby móc wyrobić pensum, musiałaby pracować nawet w czterech czy pięciu szkołach. To dotyczyłoby nauczycieli przedmiotów, które odbywają się raz w tygodniu, tak jest np. z fizyką.
Solidarnościowa oświata, która podpisała z rządem ugodę i zawiesiła strajk, również mówi, że to nie jest dobra pora na rozmowy o zwiększeniu liczby godzin pracy nauczycieli. Ich zdaniem najpierw należy uregulować sposoby wypłacania pensji, a dopiero potem rozmawiać o organizacji pracy. Przeciwny jest również ZNP – ich zdaniem to manipulacja, rząd nie proponuje podwyżek, tylko zwiększa ilość pracy. Finalnie stawka godzinowa ulegnie więc niewielkiej zmianie. Obecnie nauczyciele najczęściej i tak biorą w szkołach nadgodziny i dorabiają, dając korepetycje.
Coraz większe rozgoryczenie budzi minister Anna Zalewska. Jej dymisja jest praktycznie pewna, termin zależy od rozwoju sytuacji w szkołach. PiS chce uniknąć dymisji minister pod presją strajku. Trwa konkurs na następcę.