Brak miejsc i brak właściwego oddziału – z tych powodów szpitale odmawiały leczenia pilnych przypadków.
Pacjent z karetki / Dziennik Gazeta Prawna
Na ponad 458 tys. osób przewiezionych w I półroczu karetkami liczba 1,17 tys. pacjentów, dla których nie znalazło się miejsce w szpitalu, nie jest może wielka. Ale każda odmowa pomocy może być groźna dla życia, więc nawet jeden taki przypadek nie powinien mieć miejsca.
Zgodnie z przepisami ratownicy mają obowiązek zawieźć pacjentów do najbliższego szpitala. Jednak nie mają pewności, czy nie zostaną odesłani z kwitkiem. Latem zeszłego roku jeden z gdyńskich szpitali nie przyjął nieprzytomnej dziewczynki, która podtopiła się w miejskim aquaparku. I kazał ją wieźć do Gdańska, choć każda minuta była cenna. Pół roku temu wrocławska placówka nie udzieliła pomocy chłopcu rannemu w wypadku, którego przywiózł śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Lekarze odmówili przyjęcia, każąc przewieźć go do innego szpitala. Dziecko zmarło. Po przeprowadzeniu analizy okazało się, że na oddziale ratunkowym nie było lekarza medycyny ratunkowej, który powinien być głównym członkiem zespołu. Być może to była jedna z przyczyn, dla której nie przyjęto chłopca.
– Rzadko, bo rzadko, jednak nasze ambulanse z chorymi „odbijają się” od drzwi szpitalnych oddziałów ratunkowych lub izb przyjęć. Szpitale najczęściej tłumaczą się brakiem miejsc, brakiem sprzętu lub jego awarią czy też koniecznością wykonania badania w innym miejscu – przyznaje Artur Borowicz, dyrektor Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Katowicach.
Szpitale tłumaczą, że mają małe zespoły. Jeden z dyrektorów mówi wprost, że oddział pęka w szwach, przyjmując po 200 osób dziennie. Kłopot w tym, że z SOR korzystają chorzy z bólem palca czy zapaleniem spojówek, którzy traktują to jako zwykłą pomoc lekarską. Z analizy (z 2012 r.) wykonanej przez Centrum Monitorowania Jakości w Medycynie wynikało, że nawet 8 na 10 pacjentów oddziałów ratunkowych nie wymagało szybkiej pomocy. Oczywiście ci z karetek mają pierwszeństwo, ale nie zawsze jest to szybka pomoc.
Pacjentów z karetek nie przyjmują najczęściej niepubliczne placówki, które mają kontrakt z NFZ. Ale nie chcą brać na siebie skomplikowanych przypadków. Jerzy Wiśniewski, rzecznik Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Katowicach uważa, że duża liczba takich zdarzeń na Śląsku to efekt dużej liczby przypadków – ok. 250 tys. rocznie.
Od początku miesiąca obowiązują nowe przepisy: wytypowane placówki nie mogą odmówić przyjmowania karetek. Jeśli odmówią, będzie to miało wpływ na negocjacje kontraktu z NFZ. Dotyczy to głównie ortopedii i chirurgii różnego rodzaju – np. kardiochirurgii, torakochirurgii czy neurochirurgii. A także położnictwa, oparzeń i zatruć. Na początku października wojewódzkie oddziały NFZ opublikowały listy ze szpitalami dla swojego regionu.
– Wyeliminowane zostaną niepotrzebne dyskusje, że mogliśmy pacjenta zawieźć do innego szpitala – uważa rzecznik śląskiego pogotowia.
Profesor Juliusz Jakubaszko, były konsultant w dziedzinie ratownictwa, podkreśla, że musi się zmienić jeszcze jedna rzecz: powinien zacząć działać sprawny system komunikacji między ratownikami a szpitalem. – Tak, aby oddział mógł się przygotować na przyjęcie chorego. Ale też po to, aby było wiadomo, czy są tam miejsca, czy jest działająca aparatura – dodaje prof. Jakubaszko. Jak podkreśla, to standard w innych krajach. W Polsce zależy od dobrej woli jednostek. Kolejnym problemem jest niskie finansowanie. NFZ tłumaczy, że w trakcie konsultacji jest projekt nowego finansowania oddziałów ratunkowych. Miałby zostać wprowadony nowy sposób wyceny uzależniony m.in. od liczby pacjentów przyjmowanych w trybie nagłym i tych z karetek.