Ostatnio znaczną część mojej aktywności w mediach społecznościowych przeniosłem z Facebooka na Instagram. Miałem już powyżej uszu politycznych uzewnętrznień bliższych i dalszych znajomych, Smoleńska, aborcji, filmów o małych kotkach pijących mleczko, fotek pierwszego śniegu, pierwszego śniegu w grudniu, braku śniegu w Wigilię, śniegu w kwietniu itd. Na Instagramie wszystko wydaje mi się znacznie przyjemniejsze i bardziej optymistyczne.
Tam ludzie chwalą się zdjęciami ciekawych miejsc, w których byli, pokazują swoje samochody, dzieci (ale tylko te, które im się udały), domy, łóżka, garderoby, a nawet atrakcyjne części swoich ciał. 99 proc. tego wszystkiego jest po prostu ładne. Albo śmieszne. Ewentualnie słodkie. Nie ma tu polityki, jątrzenia, obrażania, narodowców, a przede wszystkim komentarzy, po których wypada już tylko popić garść tabletek nasennych szklanką wódki. I tylko jedna rzecz mnie wkurza – hasztagi.
Rozumiem, że przy zdjęciu psa należy napisać #pies, żeby jakiś cymbał nie pomyślał, że to zebra albo kuchenka mikrofalowa. Ale większość ludzi przy takiej okazji dodaje jeszcze około 50 innych hasztagów, często skrajnie idiotycznych. Myślą, że jak przy fotce swojego dekoltu napiszą #boobs oraz #polishgirl, to automatycznie zgarną tyle serduszek, co Joanna Krupa leżąca na plaży w Malibu. Jeden z moich znajomych kilka dni temu pokazał jakiś prototyp Mercedesa. Dorzucił do foty chyba z milion hasztagów, łącznie z #carpassion, #carfashion, #zachódsłońca, #sunset, #money, #star. Zabrakło tylko #grzybicastóp, #tanieczgwiazdami oraz #niemamcorobićwięcsiedzęiwymyślamidiotycznehasztagi. Wiecie, ile osób polubiło jego zdjęcie? 30.
Przykro mi bardzo, ale to tak nie działa. Hasztag przy zdjęciu podnosi jego oglądalność o równe 0 osób. ZERO! Prawdziwą popularność na Instagramie zdobywa się czym innym – nazwiskiem. Więc jeśli nie nazywacie się Lewandowski albo Chodakowska, to możecie zapomnieć o tym, że ktoś – poza własną matką – was zauważy. Problem w tym, że ona nie ma konta na Instagramie.
Z ciekawości zerknąłem, jakich hasztagów używają do promowania samochodów polscy importerzy. Bardzo podoba mi się oszczędność Audi Polska, które zazwyczaj kończy wpis na #audi i #oznaczeniemodelu. To samo tyczy się Volvo, które dorzuca do tego jeszcze bardzo fajne #madebysweden. W Skodzie już trochę szaleją, dając w każdym wpisie #skodafan. Śmieszniejsze i bardziej niezgodne z rzeczywistością byłoby już chyba tylko #skodafun. A nie, przepraszam, jednak jest coś śmieszniejszego: Renault Polska i jego #klasapremium przy zdjęciach Talismana. A nie! Znalazłem właśnie coś, co naprawdę zwaliło mnie z nóg! Hyundai Polska i zdjęcie modelu Kona z hasztagiem #supercar. To tak, jakbyście zrobili fotkę szparagom i opisali je jako #tatarwołowy.
Hyundai Kona 1,6 T-GDI 4WD / Dziennik Gazeta Prawna
Kona to crossover segmentu B o niebanalnej stylistyce. Gdybym miał użyć jednego słowa na opisanie tego, jak wygląda, to powiedziałbym, że jest radosny. Tak radosny, że wywołuje efekt szczeniaczka – patrzycie na niego, mimowolnie zaczynacie się uśmiechać i macie ochotę go przytulić albo przynajmniej podrapać za lusterkiem. Wesołości i oryginalności dodają mu jaskrawe kolory nadwozia i lakierowane wstawki we wnętrzu. Nawet przeszycia w tapicerce mogą mieć kolor karoserii. I przyznaję, że czarna skóra plus limonkowa to świetne połączenie! Miejsca w kabinie jest wystarczająco dużo nawet dla ludzi mierzących ponad 190 cm, których kalkulatory BMI wyrzucają daleko na czerwone pole. Bagażnik mieści przyzwoite 360 litrów, pozycja za kierownicą jest bardzo ergonomiczna, a obsługa urządzeń prosta i intuicyjna jak spuszczenie wody w toalecie. Wszystko porządnie ze sobą poskręcano, choć do jakości samych materiałów mam pewne zastrzeżenia – za dużo tu twardego, taniego plastiku. O ten na drzwiach można obić sobie łokieć, a ten na konsoli środkowej uszkodzi wam rzepkę kolanową.
Pierwszy raz jeździłem Koną na początku stycznia i byłem nią naprawdę mile zaskoczony. Dopóki nie ruszyłem z miejsca. Z dowodu rejestracyjnego wynikało, że samochód wyposażono w silnik o mocy 120 koni. Rozsądnie, biorąc pod uwagę, że to po prostu nieco wyrośnięty mieszczuch. Tyle że połowa tych rumaków była już chyba dwoma kopytami po tamtej stronie tęczy, a druga połowa cierpiała na astmę. Wyciągając Konę z podziemnego garażu, wszystkie zadyszały się tak bardzo, że w schowku i bagażniku zacząłem szukać jakiegoś respiratora. Gdy w końcu doszły do siebie i na prostej, równej drodze wbiłem gaz w podłogę, rozległ się dźwięk, jakby jeden z tych ogierów był przepuszczany żywcem przez maszynkę do mięsa. Wszystko wyjaśniło się, gdy raz jeszcze zerknąłem do dowodu – niecały litr pojemności i trzy cylindry. Jeden mniej niż moja kosiarka do trawy. Tyle że ona nie kosztowała 80 tys. zł.
Oddałem auto, sugerując, że chyba jest zepsute. Zaproponowano mi przesiadkę w inny egzemplarz, tym razem z silnikiem 1,6 o mocy 177 koni, z siedmiobiegową skrzynią dwusprzęgłową, najbogatszym wyposażeniem i napędem na cztery koła. I wiecie co? Prawie nic się zmieniło. Owszem, samochód był dynamiczniejszy, ale przysięgam, że do ostatniego dnia testu byłem święcie przekonany, że ma w okolicach 140, a nie prawie 180 koni. Od takiej mocy w tak niewielkim samochodzie można już oczekiwać pewnej żywiołowości. A Kona zachowywała się, jakby ciągnęła za sobą kotwicę. Z kolei skrzynia biegów działała równie zdecydowanie jak moja żona, gdy wychodzimy na kolację i musi założyć na siebie coś ładnego. „Hm, wcisnął gaz. Co to może oznaczać? Mam wrzucić trójkę czy piątkę? Chyba lepiej zostanę na czwórce. Albo nie, spróbujmy z szóstką... A może jednak z trójką?”.
Najbardziej beznadziejne w całym aucie okazało się jednak spalanie – bardzo spokojna jazda i unikanie hamowań i przyspieszeń to 8–9 litrów. A jazda w dużym ruchu na autostradzie (czyli szybko od 90 do 140 km/h i po 500 metrach znowu ze 140 do 90, i tak w kółko) daje wynik na poziomie 11–12 litrów. W ten sposób wysuszyć można cały bak benzyny na dystansie zaledwie 400 km. Do tego wszystkiego dochodzi mało przyjemny dźwięk silnika i te cholerne twarde plastiki na bocznych drzwiach. A to wszystko za 120 tys. zł.
GazetaPrawna.pl
W pewnym sensie jest mi głupio pisać o Konie tak źle. Bo prawda jest taka, że przez ostatnie 2–3 lata nie jeździłem złym Hyundaiem. Model i30 okazał się zrobiony po niemiecku (w dobrym tego słowa znaczeniu), a w sportowej odmianie N wręcz fenomenalny. Ioniq EV to najlepsze auto elektryczne, z jakim do tej pory dane mi było obcować, a nowa Elantra to po prostu bardzo porządny samochód dla ludzi, którzy kompletnie nie interesują się samochodami.
Tymczasem Kona... Choć wygląda bardzo wesoło, to dostarcza tyle radości co amputacja ręki. Hyundai zepsuł naprawdę dobrze zapowiadający się wóz. Trzeba było zaprojektować go bez napędu na cztery koła (95 proc. klientów w tym segmencie i tak go nie potrzebuje), dzięki czemu byłby jakieś 200 kg lżejszy (z kierowcą waży 1,5 tony, więcej niż Volkswagen Passat). A także tańszy. A tak, za 120 tys. zł mamy samochód, do którego jak ulał pasuje prosty hasztag: #konam.