Powołanie resortu, który ma zinformatyzować kraj, można porównać do roszad w zarządzie Polskiego Związku Piłki Nożnej. Niby zmiany idą w dobrym kierunku, ale i tak wiadomo, że na końcu wszystko będzie po staremu. Niemoc nie wynika wcale z braku umiejętności ministra odpowiedzialnego za resort, bo akurat Michał Boni jest rodzynkiem w rządzącej drużynie średniaków. Ważniejsza jest raczej niezdolność polskiej administracji do reformowania siebie samej.
Informatyzowanie państwa przez ostatnie lata – za swój priorytet kwestię tę uznaje już trzeci rząd – pokazuje, że wydawane są ogromne środki na wiele nieskoordynowanych działań. Nie ma więc centralnego planu – opracowanego w szczegółach modelu e-administracji, który jest wprowadzany w życie w kilku etapach. Jest kilka planów, a wraz z nim kilka śledztw.
Jedynym wyjściem z tej ślepej uliczki jest outsourcing zadań państwa jego struktury. W ten sposób na początku lat 90. w Kanadzie przygotowano reformę biurokracji. Eksperci określili najpierw główne zadania, później opracowali model funkcjonowania administracji, który realizowałby wyznaczone cele. W efekcie okazało się, że część urzędów się rozrosła, część ograniczyła zatrudnienie. Cała administracja odchudziła się o blisko 10 proc. i na dodatek zaczęła działać bardziej efektywnie.
Skutkiem takiego podejścia do reformy byłoby jednak wprowadzenie jasnych i przejrzystych zasad funkcjonowania administracji. Musiałaby przestać być przystanią dla politycznych spadochroniarzy, bo o przyjęciu czy awansie decydowałyby kompetencje. Tylko kompetentni pracownicy są w stanie podwyższać standardy efektywności. Od wprowadzenie rzeczywistej e-administracji oddziela więc nas przepaść mentalna.