To już pewne – w najbliższych wyborach prawie dwie trzecie obecnych wójtów, burmistrzów i prezydentów miast nie będzie mogło kandydować. Szefowie gmin, których w 2018 r. dosięgną projektowane ograniczenia, nie wykluczają, że rok później wystartują w wyborach do parlamentu. To oznacza silną konkurencję dla obecnych posłów i senatorów.
Dziennik Gazeta Prawna

W PiS zapadła decyzja, w jaki sposób wdrożyć zasadę maksimum dwóch kadencji w fotelu szefa samorządu.

– Zdecydowano, że ta reguła wchodzi w życie od razu. Do wakacji zostaną przygotowane projekty dotyczące zmian w ordynacji wyborczej oraz w sprawie metropolii warszawskiej – potwierdza Grzegorz Adam Woźniak (PiS), wiceprzewodniczący sejmowej komisji samorządu terytorialnego i polityki regionalnej.

To pierwsza tak wyraźna deklaracja ze strony przedstawicieli PiS. Do tej pory zapowiedzi były dość ostrożne – padały propozycje okresów przejściowych czy odsunięcia zmian w czasie.

Twardy kurs oznacza istne trzęsienie ziemi w samorządach. W jednej chwili PiS wytnie aż 1,6 tys. włodarzy z dwiema lub więcej kadencjami na koncie. Zakaz kandydowania w wyborach planowanych na 2018 r. dotknie takich samorządowców jak Paweł Adamowicz z Gdańska (prezydent od 1998 r.), Hanna Zdanowska z Łodzi (na stanowisku od 2010 r.), Tadeusz Ferenc z Rzeszowa (od 2002 r.) czy Wojciech Szczurek z Gdyni (od 1998 r.). Hanna Gronkiewicz-Waltz, rządząca stolicą od 2010 r., co prawda zapowiedziała, że nie będzie się ubiegać o reelekcję, ale w jej przypadku zasada forsowana przez PiS może stanowić zabezpieczenie na wypadek, gdyby jednak zmieniła zdanie. Rewolucja czeka też wiele lokalnych społeczności, którymi wójtowie rządzą nieraz od 1990 r., a więc od początku samorządności. To w takich przypadkach PiS najczęściej mówi o konieczności „odrdzewienia” mechanizmu władzy.

Na zmianach najbardziej stratne będą lokalne komitety. Z nich wywodzi się aż 1328 szefów gmin. Spore straty odnotuje PSL – ma 189 włodarzy, których dosięgnie wyborczy topór. Nawet ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego straci, bo ma 42 takich samorządowców – o 10 więcej niż Platforma Obywatelska. Tyle że to z PO wywodzi się większość prezydentów największych miast (np. Warszawa, Gdańsk, Łódź, Bydgoszcz, Lublin).

Opozycja i lokalne władze są bezsilne. Jedyna opcja to wniosek do Trybunału Konstytucyjnego.

– Ale jest mało prawdopodobne, że TK podważy tę zasadę, mimo że dwukadencyjność jest niezgodna z konstytucją – ocenia były prezes TK Jerzy Stępień. – Nawet jeśli trybunał nie będzie zwlekał z rozpatrzeniem sprawy, to pamiętajmy, że czterech sędziów jest wciąż wyłączonych z orzekania, a skład kształtowany jest w dowolny sposób – dodaje.

Opozycja przyznaje, że niewiele może zrobić, by przeciwstawić się planom PiS. Zgodnie z przewidywaniami Jarosława Kaczyńskiego zgłosi sprawę do Trybunału Konstytucyjnego. Choć jednocześnie nie wiąże z tym zbyt wielkich nadziei.
– Teoretycznie nadal to jest trybunał, mimo że ostatnie obrazki pokazują, że został on sparaliżowany. Będziemy szukać wszelkich demokratycznych sposobów, by powstrzymać PiS przed dalszym psuciem samorządu – zapowiada poseł PO Waldy Dzikowski.
Rośnie nowa opozycja
Wiele wskazuje na to, że spora część prezydentów, wójtów i burmistrzów, którzy stracą stanowiska, wystartuje w wyborach parlamentarnych w 2019 r. Chociażby po to, by zrobić na złość działaczom PiS-u i namieszać na sejmowej scenie politycznej. Być może zrobią to pod własnym szyldem (ruch wyborczy z niezależnymi komitetami albo ogólnopolska, samorządowa partia polityczna), ale mogą też skorzystać z oferty np. PO, PSL lub Nowoczesnej. Tam bowiem słyszymy, że partie chcą namówić włodarzy do wzmocnienia ich szeregów. – To są lokalni liderzy, którzy nie z własnej winy znajdą się poza nawiasem. Tak więc albo będą sami próbowali, albo będą zapraszani do nas lub innych ugrupowań opozycyjnych – tłumaczy poseł Waldy Dzikowski. Nie wiadomo tylko, co partie te miałyby samorządowym celebrytom do zaoferowania, zwłaszcza w kontekście miejsc na listach wyborczych.
Samorządowcy zdają sobie sprawę z potencjału, jaki stanowią dla partii. – Jeśli zostanie wprowadzone ograniczenie liczby kadencji, i to od razu, to na politycznym rynku pojawia się rzesza mocnych zawodników w postaci ok. 1,6 tys. wójtów, burmistrzów i prezydentów, którzy będą musieli poszukać sobie nowego miejsca. Tej armii bym nie lekceważył – przyznaje Zygmunt Frankiewicz, wieloletni prezydent Gliwic i szef Związku Miast Polskich.
Zapytaliśmy wprost prezydentów kilku największych miast, co zamierzają zrobić w sytuacji, gdy pożegnają się ze stanowiskiem – a przede wszystkim, czy rozważą start w wyborach do parlamentu. Z reguły nikt nie składa na tym etapie jednoznacznych deklaracji, ale pewne jest to, że nikt po dobroci szabli nie złoży.
– Gdyby stało się tak, że w wyniku zmiany ordynacji wyborczej zostałbym pozbawiony możliwości poddania ocenie wyborców prowadzonej przeze mnie polityki, to skoncentruję swoją działalność publiczną przeciwko władzy, która w sposób niedemokratyczny, bez poszanowania konstytucji i przyjętych norm społecznych narzuca swoje rozwiązania – deklaruje prezydent Bydgoszczy Rafał Bruski.
Krzysztof Matyjaszczyk z Częstochowy zapowiada, że będzie się ubiegać o reelekcję. – Jeżeli to będzie niemożliwe, na pewno będę rozważał inne scenariusze, ale zależy mi na Częstochowie i nie zamierzam oddać jej walkowerem – mówi.
Kalka rządowa
Posłowie, z którymi rozmawialiśmy – zarówno z PiS, jak i opozycji – zdają sobie sprawę z ryzyka, jakie dla nich samych rodzi start znanych samorządowców w wyborach centralnych. – W końcu nietrudno wyobrazić sobie sytuację, w której Paweł Adamowicz czy Wojciech Szczurek po odejściu z fotela prezydenta startuje na posła lub senatora i bez większych problemów zdobywa ten mandat – mówi nam jeden z posłów.
– To będzie dla nas duża konkurencja – przyznaje poseł Grzegorz Adam Woźniak z PiS. Ale wskazuje, że zysków będzie więcej niż strat. – Pozbędziemy się wielu lokalnych klik. Poza tym szliśmy do wyborów z zapowiedzą wprowadzenia zasady dwóch kadencji, więc chcemy wywiązać się z obietnicy złożonej wyborcom – dodaje.
Zdarzały się już przypadki, gdy aktywni samorządowcy próbowali swoich sił w wyborach centralnych. Z różnym skutkiem. Józef Kurek, rządzący Mszczonowem od 1990 r. w cuglach wygrywał każde kolejne elekcje (w 2014 r. uzyskał ponad 85 proc. poparcia i nie miał kontrkandydatów). Mimo to w 2015 r. wystartował w wyborach do Sejmu z list Prawa i Sprawiedliwości jako kandydat bezpartyjny. Uzyskał ponad 7,8 tys. głosów w okręgu płockim, co zagwarantowało mu miejsce w Sejmie VIII kadencji. Ostatecznie mandatu nie objął, uznając, że dalej woli być burmistrzem Mszczonowa. Z kolei Tadeusz Ferenc, władający Rzeszowem od 2002 r., już kilkukrotnie ubiegał się o mandat senatora – ostatni raz w 2015 r. jako kandydat niezależny. Przegrał z kandydatem PiS Aleksandrem Bobko.
Zdaniem ekspertów, tylko część z armii 1,6 tys. wyciętych przez PiS samorządowców będzie realnie zainteresowana kandydowaniem do Sejmu czy Senatu. – W przypadku wyborów do parlamentu samorządowcy będą kalkulować swoje szanse. Oficjalnie partie będą deklarować chęć ściągnięcia do siebie znanych nazwisk samorządowych, ale uważam, że będzie dochodziło do wewnętrznych tarć, bo zdobycie mandatu przez samorządowca oznaczać będzie, że inny działacz tej partii mandatu nie zdobędzie – ocenia Sergiusz Trzeciak, specjalista ds. marketingu politycznego i autor książki „Drzewa kampanii wyborczej, czyli jak wygrać wybory”. Zdaniem eksperta problematyczny może się okazać start popularnych wójtów i burmistrzów małych miasteczek. – Ich elektorat może być zbyt mały, by wystarczyło na zdobycie poparcia w całym okręgu wyborczym. A raczej nikt z sąsiedniej miejscowości nie będzie głosować na burmistrza z gminy obok – wskazuje Sergiusz Trzeciak.
Nie oznacza to, że samorządowcy nie będą mieli innego pomysłu na siebie, gdy stracą szansę na reelekcję. Jeśli przejdą do biznesu czy wyuczonych zawodów, mogą próbować swych sił w wyborach do innych szczebli samorządu, np. kandydować na radnych gmin, powiatu czy sejmików województw. – Jak jeszcze namaszczą swoich następców, to będziemy mieli kalkę z tego, co obserwujemy na szczeblu rządowym: kto inny będzie pełnić funkcję, a kto inny będzie faktycznie rządzić, w dodatku nie ponosząc żadnej odpowiedzialności – przekonuje nas jeden z prezydentów miast.
Takie furtki mogą być wykorzystywane zwłaszcza wtedy, gdy PiS zdecyduje się jeszcze wprowadzić zasadę jednej kadencji przerwy (o czym wspominali w rozmowach z nami posłowie tej partii). Zgodnie z nią dwukadencyjny włodarz, po oddaniu swojego stanowiska na jedną kadencję komu innemu, w kolejnych wyborach mógłby ponownie ubiegać się o stanowisko. Na razie nie jest pewne, jak zdecyduje PiS.
Doktor Sergiusz Trzeciak zwraca jednak uwagę, że wyznaczenie figuranta jako następcy wójta wcale nie jest takie oczywiste. – Tu w grę wchodzi jeszcze lojalność – mówi ekspert. – Często rozmawiałem z samorządowcami, którzy wychowali sobie następców, a ci potem obrócili się przeciwko nim, gdy postanowili wybić się na niezależność. Samo wyznaczenie lojalnych następców może być problematyczne, bo często jest to ktoś np. spoza okręgu wyborczego dotychczasowego szefa gminy – stwierdza dr Trzeciak. Chodzi o to, by nie miał on na tyle silnego zaplecza politycznego, by mógł stanowić zagrożenie dla obecnego wójta czy burmistrza.
Lokalni włodarze idący do Sejmu to konkurencja dla partyjnych działaczy