Petentów prosi się o niezawracanie nam głowy – taka tabliczka powinna znajdować się przy policyjnych dyżurkach. W interesie funkcjonariuszy jest nie tyle stanie na straży ładu i bezpieczeństwa, ile pilnowanie statystyk.
Gdyby nie bożek statystyk, być może 21-letnia Monika z Wielkopolski – choć poobijana emocjonalnie – nadal by żyła. Bo w sumie jej smutna historia miała szansę na to, by skończyć się szczęśliwie.
Młoda kobieta weszła w związek z nieodpowiednim mężczyzną. Starszy od niej o 13 lat Sławomir nie był księciem z bajki. Nie tylko dlatego, że miał za sobą kryminalną przeszłość i półtora roku spędzone w zakładzie karnym za pobicie byłej żony. Kiedy wyszedł na warunkowe zwolnienie i związał się z Moniką, nadal był agresywny, nie wahał się używać siły. Kobieta miała dość, chciała zerwać związek, ale on nie przyjmował tego do wiadomości. Nachodził ją, groził, używał siły. Kiedy poskarżyła się policji, starał się ją przemocą skłonić do wycofania zeznań. Zamykał w mieszkaniu, molestował seksualnie, groził. Obawiał się, że wróci za kraty, więc używał znanych sobie metod. Kobieta czterokrotnie zawiadamia o tym policję.
Cztery jednostki policyjne przyjmują od niej cztery zgłoszenia. Jest nawet przesłuchiwana w sądzie przy udziale prokuratora, który potem e-mailowo prosi funkcjonariuszy o zainteresowanie się sprawą „celem ustalenia, czy rzeczywiście istnieje realna obawa o jej życie i zdrowie”. Ale odpowiedzią jest cisza. Mało tego, jak donosi poznańska „Gazeta Wyborcza”, 23 lutego, po jednym ze zgłoszeń, funkcjonariusze patrolu policyjnego zatrzymują Sławomira na stacji benzynowej. Kontaktują się z oficerem dyżurnym jednostki w Nowym Mieście, pytają, czy mają go zwinąć. Ale ten uznaje, że mężczyzna nie stanowi zagrożenia, każe go puścić wolno. Przekonany o swojej bezkarności mężczyzna nadal dręczy byłą partnerkę. Ofiara skarży się sądowej kuratorce, która 22 marca składa wniosek o cofnięcie Sławomirowi warunkowego zwolnienia.
Machina sprawiedliwości ruszyła, ale za późno. Dzień później wieczorem mężczyzna zaczaja się na Monikę przed drukarnią w podpoznańskich Żernikach, gdzie kobieta pracuje. Kiedy ta przyjeżdża na nocną zmianę, razem ze swoją matką, zadaje jej dwadzieścia parę ciosów nożem. Matkę neutralizuje za pomocą paralizatora. Monika ginie.
Za Sławomirem rusza pościg, wystawiony zostaje list gończy. Sprawa po kilku dniach kończy się znalezieniem zwłok Sławomira, który powiesił się w piwnicy jednego z poznańskich bloków, pogrzebem Moniki i postępowaniami dyscyplinarnymi wobec funkcjonariuszy, którzy zbagatelizowali jej strach przed oprawcą. Komendant i naczelnik jednego z komisariatów stracili posady za brak nadzoru i niewłaściwy obieg dokumentów. Prokuratura prowadzi śledztwo.
Jednak ta poznańska sprawa wywołała gorącą dyskusję: czy można było zapobiec nieszczęściu. Dlaczego tak się dzieje, że nie zawsze można polegać na ludziach w niebieskich mundurach. Na popularnych portalach rozlała się fala hejtu w stylu „CHWDP”. Ale też zagotowało się w miejscach, gdzie rozmawiają ze sobą obecni i byli policjanci. W każdym razie ci, którym zależy, a takich, proszę mi wierzyć, jest wielu. Dla nich to także wstrząs. Plama na honorze. I trochę okazja, aby powylewać żale. Że nie jest tak, jak powinno, że z różnych powodów nie mogą być jak bohaterowie policyjnych seriali. Ich wnioski: presja na statystyki, papierologia, zawalenie robotą, fatalne szkolenie, brak pieniędzy. I jeszcze zły nabór w policyjne szeregi, który procentuje kiepską jakością. Ale statystyki wymieniane są zawsze na pierwszym miejscu.
W sprawie poznańskiej niby wszystko odbyło się zgodnie z zasadami. Każda z czterech jednostek, do których przyszła ofiara, przyjęła zawiadomienie o przestępstwie. Tyle że każda inne. Pierwsza, jak dowiaduję się w biurze prasowym Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu, zapisała jej skargę jako fizyczne i psychiczne znęcanie się. Druga, parę dni później, jako przestępstwo polegające na dokonaniu „innej czynności seksualnej”. Trzecia zanotowała zgłoszenie o nakłanianiu do wycofania zeznań. Czwarta – stalking.
– Przyjęli, prowadzili cztery odrębne postępowania, ale de facto nic nie robili – komentuje Jan Fabiańczyk, były oficer kryminalny. To znaczy robili: wypełniali papiery. Bo one są dziś bodaj najważniejsze. Masz w porządku papiery, jesteś dobrym gliną. Bałagan – będzie opieprz. Z badań policyjnej roboty wynika, że dwie godziny pracy w terenie równają się trzem spędzonym na wypełnianiu papierów.
To otępia, zaburza priorytety. Inna sprawa, że sprawy damsko-męskie, podobnie jak rodzinne, te, gdzie w grę wchodzi przemoc, nękanie, emocje, są szalenie trudne. Trzeba doświadczenia, profesjonalizmu, a czasem zwyczajnej empatii, aby odróżnić – czy jest to kolejna kłótnia kochanków, czy faktycznie może dojść do czegoś złego. Policjanci, zwłaszcza po komisariatach, są niejako impregnowani na takie historie. Doktor Joanna Stojer-Polańska, kryminalistyk z Uniwersytetu SWPS w Katowicach, przedstawia pewien powtarzalny schemat, który niczym szczepionka uodparnia gliniarzy na takie zgłoszenia: ona, bo to jest najczęściej ona, zgłasza, że partner bije, znęca się, grozi. Młody policjant idealista angażuje się w sprawę. Wchodzi w to prokurator. A kobieta wycofuje zeznania, bo on przeprosił i obiecał, że się poprawi. Poza tym daje pieniądze na życie, więc nie, nie możecie go zamknąć. Obraża się na policję, prokuraturę, na sąd, jeśli i ten się włączy. Teraz to oni są wrogami. – Inna sprawa, że jeśli nawet zapada wyrok z art. 207 k.k., który jest zagrożony karą nawet do 12 lat więzienia, to zwykle w zawieszeniu. A nawet jak sprawca pójdzie siedzieć, to na parę miesięcy. Wychodzi, zwykle nie lepszy, w dodatku wściekły. I jest jeszcze gorzej – mówi ekspertka.
Doktor Stojer-Polańska opowiada o analizowanym przez siebie przypadku sprzed kilku lat, który został zakwalifikowany przez przyjmujących go funkcjonariuszy jako znęcanie się. Tymczasem obrażenia, jakich doznała ofiara, były tak poważne, że właściwszą kwalifikacją byłoby usiłowanie zabójstwa. To niejedyny błąd, jaki popełnili, bo np. przesłuchiwali ofiarę w obecności sprawcy. Potem biegli wydali opinię, że mężczyzna ma zaburzenia psychiczne i jeden cel w życiu: zabić partnerkę. Powinno się go na stałe odizolować. Ale poszedł siedzieć tylko na chwilę, za znęcanie właśnie. – Jednak czasem lepiej doprowadzić do skazania kogoś za mniej, niż ryzykować, że zostanie uniewinniony z braku dowodów na więcej – broni policjantów ekspertka.
A Fabiańczyk dodaje, że często też zawodzi wyszkolenie policjantów, którzy w powodzi słów i emocji, jakie wyrzuca z siebie pokrzywdzona czy pokrzywdzony, nie potrafią (a czasem i nie chcą) wydobyć tych najważniejszych. Dojść do sedna. Ofiary opowiadają, że się pokłócili, że ten powiedział, ona odpowiedziała, że rzucił o ścianę, wysłał obraźliwego SMS-a, nękał. – Jest taka magiczna formułka: uważam, że moje zdrowie i życie jest zagrożone – mówi Fabiańczyk. Najlepiej powtórzyć ją kilka razy, wtedy nie ma wątpliwości, że sprawę należy zaklasyfikować jako groźby karalne, a nie znęcanie się czy stalking. I wówczas reakcja musiałaby być bardziej zdecydowana. – Zabrakło profesjonalizmu i zwykłego, ludzkiego odruchu – ocenia. Przyjęli, nic nie zrobili, nawet nie sprawdzili, że facet miał już wyrok.
Policja powinna nie tylko łapać sprawców, ale także – o czym się często zapomina – zapobiegać przestępstwom. To niełatwe i niewdzięczne zadanie. Choćby z tego powodu, że same groźby to jeszcze nie powód, żeby kogoś wsadzić za kratki. Ludzie często mówią do innych: zabiję cię, zamorduję. Więc nawet postawienie zarzutów w takiej sytuacji wydaje się przesadne. No i zapobieganie nijak nie przekłada się na statystyki, które, jeśli pokazują rosnącą wykrywalność, pozwalają wypinać piersi po medale. Więc iście hamletowskie pytanie: zapobiegać czy wykrywać? Jak się nie zapobiegnie, to pozostaje wykrycie, ale co z tego, jeśli ofiara już żyje? Kolejna sprawa – naszym funkcjonariuszom brakuje pewnych narzędzi, które z powodzeniem stosuje policja w innych krajach. Bo skąd nasi mają wiedzieć, czy ktoś, kto grozi, zrealizuje te groźby? Jedni dużo mówią, a nigdy niczego złego nie robią. Inni odwrotnie. Doktor Stojer-Polańska podpowiada, że można użyć darmowych testów opracowanych przez Gavina de Backera czy MOSAIC Threat Assessment Systems dotyczących przemocy domowej, z których można wywnioskować, czy przemoc ma charakter narastający i może doprowadzić do katastrofy. Ale żeby ich użyć, trzeba mieć świadomość istnienia tego narzędzia. Znać język angielski. I chcieć coś więcej zrobić niż samo pilnowanie porządku w plikach i teczkach.
Mentalność tępej pały
Często właśnie o tę motywację chodzi. O chęć robienia swojej roboty, pomaganie ludziom w potrzebie. Czasem wbrew systemowi, rutynie, przełożonym. Jeden z policjantów z dochodzeniówki, z którym rozmawiam na ten temat w internecie, pisze tak: „Jedną z moich historii, jaka przyszła mi pierwsza do głowy, jest zdarzenie mające znamiona gwałtu. Przyszła młoda kobieta, zawiadamiając, że będąc na imprezie alkoholowej w dużej grupie, osób (nie wszystkich znała) została zgwałcona. Sprawę przyjął kolega »specjalista« w tej dziedzinie. Pierwsze ustalenia: jest pokrzywdzona, sprawca jest nieznany i na pierwszy rzut oka trudny do ustalenia. Skoro nie ma sprawcy, to i lepiej, aby też nie było sprawy. Kolega wnikliwie dopytał o szczegóły i stwierdził, że to raczej nie był gwałt, że to pokrzywdzona ponosi winę. Dała się przekonać, podpisała protokół i już miała opuścić komendę, gdy koledzy z wydziału kryminalnego oświadczyli, że mają sprawcę. Znając życie i kolegów, mężczyzna ten nie od razu się przyznał. Podczas okazania osoby pokrzywdzona go rozpoznała. No i? Skoro jest sprawca, to szkoda przepuścić taką okazję dobrze notowaną w statystyce. Poprzedni protokół poszedł do kosza i przesłuchanie zaczęło się na nowo. Pokrzywdzona była tak zdezorientowana, że w końcu sama poprosiła kolegę policjanta, aby się zdecydował – czy ten gwałt był, czy nie, bo ona już sama nie wie”.
Odmowa przyjęcia zgłoszenia o gwałcie, zniechęcanie ofiary, przekonywanie jej, że „sama chciała” to klasyka. Fabiańczyk opowiada, że był świadkiem takiego przesłuchania: zapłakana, zmaltretowana dziewczyna, sprawa gorąca, iluś tam gliniarzy biega i stara się namierzyć typa, bo pewnie nie zdołał się za bardzo oddalić z miejsca zdarzenia, można go zgarnąć, a przesłuchujący oficer pyta: może to ty sama go prowokowałaś? – Nie wytrzymałem, jak mu zaj...m, to dwa żebra miał złamane – przyznaje były policjant. Został wtedy zawieszony, zresztą nie pierwszy i nie ostatni raz. Albo inna historia, która jest dobrym przykładem spuszczania pokrzywdzonych po brzytwie, żeby nie przyjąć zgłoszenia, nie zabrudzić statystyk, nie narobić się. Jest kobieta z dziećmi, były nie płaci alimentów. Ona ustala jego adres, miejsce pracy, przekazuje komornikowi. Były oświadcza: nie dam pieniędzy, nie będę suce płacił. Komornik odstępuje od egzekucji. Kobieta zawiadamia policję, ale ta umarza sprawę z powodu „niskiej szkodliwości społecznej”. Idzie zażalenie do prokuratury, ta także umarza. – Gdyby nie nieformalna pomoc kolegów gliniarzy, którzy jej pomogli napisać pismo do sądu, a ten nakazał wszcząć postępowanie, zostałaby bez pieniędzy i sama ze swoim problemem – kwituje były policjant. Ale przyznaje, że i jemu się zdarzało, nie raz i nie dwa, wykonywać różne fikołki, żeby zniechęcić petenta do zgłoszenia zawiadomienia o przestępstwie. Lub kombinowania, aby „zdarzeniem” obarczyć kolegów z innej jednostki. Przerzucić na nich robotę.
Monika Filipowska, psycholog współpracujący z mundurowymi, wspomina, jak poszła zgłosić na komisariacie, że skradziono telefon jej córce. – Musiałam się nieźle nagimnastykować, by to zrobić. Zwykły człowiek dawno by zrezygnował – wspomina. Ona lepiej niż kto inny rozumie, że funkcjonariusze są przeciążeni robotą, sfrustrowani, żyją w dużym stresie. Ma te informacje od nich. Ale perspektywa się zmienia, kiedy staje się na pozycji zwykłego obywatela.
Jak robić, żeby się nie narobić?
O gwałtach już było: wmawianie ofierze, że sama chciała, że czeka ją wiele niemiłych chwil podczas śledztwa i w sądzie, więc może po prostu jej się to nie opłaci. Ale także w przypadku innych przestępstw jest wiele możliwości manewru. Zwłaszcza w dużym mieście, gdzie granice pomiędzy kompetencjami poszczególnych jednostek nakładają się na siebie. Weźmy taki przykład: jest trup. Najlepiej, jeśli są to zwłoki jakiegoś bezdomnego, o które się nikt nie upomni. Czasem wystarczy przenieść ciało paręset metrów, a potem wezwać kolegów z sąsiedniej jednostki – żeby się zajęli nieboszczykiem, bo leży w ich rejonie. Przy czym ciała trzeba pilnować, żeby drugiej ekipie nie przyszedł do głowy ten sam pomysł – przerzucenia w inny rejon.
Dobrze mają też funkcjonariusze w komisariatach kolejowych: kiedy zgłasza się okradziony obywatel, należy dokładnie go przesłuchać i przy jego współpracy rozważyć, gdzie mogło dojść do zdarzenia. Czy aby na pewno zasnął pan dopiero w granicach Warszawa-Praga, bo być może drzemało się już w okolicach Pomiechówka? Jeśli policjant jest dobrym psychologiem (a zwykle jest), razem z ofiarą wypracują takie miejsce na mapie, które pozwoli mu przyjąć zgłoszenie o przestępstwie tylko po to, aby przekazać sprawę innej jednostce. Niech oni się martwią, niech im zabrudzi statystyki.
Można jeszcze inaczej: wytłumaczyć pokrzywdzonemu, że to nie nasza kompetencja, powinien się udać do komisariatu X i tam złożyć zawiadomienie. A jeśli ten się upiera, że ma prawo poskarżyć się u nas, można przetrzymać go w poczekalni tak długo, że pośladki zaczną go boleć, życiowe sprawy uwierać i sam zrezygnuje. Choć ten sposób jest coraz mniej skuteczny, z dwóch przynajmniej powodów. Raz, że w komisariatach porozwieszano ogłoszenia typu: jeśli czekasz za długo, zadzwoń pod numer telefonu... Dwa, że ludzie są coraz bardziej świadomi swoich praw, wręcz upierdliwi, więc takie przetrzymywanie delikwenta może się nie opłacić. Nawet jeśli sprawa, z którą przyszedł, jest głupia, drobna – typu skradziony smartfon – i wiadomo z góry, że nic nie da się z nią zrobić.
Bo umówmy się: policja nie jest na tyle liczna i bogata, aby rzucać zmasowane siły tylko po to, aby złapać złodzieja roweru. Lub żeby dopaść włamywacza do piwnicy. Więc pozoruje działania. – W przypadku włamania do piwnicy, przynajmniej u mnie, zawiadomienie jest przyjmowane za każdym razem. Jedzie patrol, ogląda miejsce, podejmuje czynności i następnie po jakimś czasie je kończy. I tyle, bo co więcej można zrobić, nie oszukujmy się, nie ma wróżbity Macieja na etacie, co po wypiciu kawy wskaże sprawcę z fusów i on się do włamania przyzna. To takie zawracanie głowy, bo wiadomo, że nikt nie wystawi lotnej ekipy w sprawie słoików. Trzeba przyjąć i odwalić biurokrację. Jak sprawca wyjdzie (albo da się sprawę przybić komuś) przez przypadek, to dobrze. Jak nie, to wysyłamy listy polecone. I to mnie wkurza. Ta hipokryzja i trwonienie czasu ludzi, którzy powinni się zajmować czymś innym. W Szwecji coś takiego po złożeniu zawiadomienia jest natychmiast umarzane, bo nie ma szans na wykrycie. U nas się prowadzi, traci czas, materiały biurowe, tonery na papiery, z których i tak wnika dokładnie to samo. Czyli nic. Ale przyjęte być musi, bo niestety jak wspominałem, ryzyko wywalenia z roboty jest dość duże – mówi funkcjonariusz w służbie czynnej.
Jednak i ten funkcjonariusz przyznaje, że statystyki prowadzić trzeba: bo dobrze robione oddają stan faktycznego zagrożenia przestępczością. Jeśli na jakimś terenie zaczynają się „sypać włamania”, jest to sygnał, że trzeba pomyśleć, kto wpadł na taki wspaniały sposób zarabiania na życie. I zareagować. Ale to nie powinno się przekładać na to, w jaki sposób są oceniani policjanci, którzy przyjmują zgłoszenia o przestępstwach. A dziś są za to karani.
Mapy przestępczości, mapy bezpieczeństwa
Szacunki naukowców zajmujących się badaniem przestępczości pokazują, że faktycznych przestępstw jest dwa, a nawet trzy razy więcej, niż wynika to z policyjnych statystyk. Bo te nie mają nic wspólnego z rzeczywistością.
Zaciemnianie ich przez samych funkcjonariuszy to jedna sprawa. Jak mówi dr Joanna Stojer-Polańska, są często do tego nakłaniani przez przełożonych. Oczywiście nie wprost, ale metodą nieformalnej presji: ten ma lepsze wyniki, więc bardziej zasługuje na podwyżkę, premię czy awans. W dodatku z tymi statystykami przestępczości i wykrywalności jest sprawa podobna, jak z odchudzaniem: występuje efekt jo-jo. To znaczy, że im większe zaufanie do policji, tym więcej przestępstw ludzie zgłaszają. Więc statystyki się psują. Gliniarze są coraz bardziej obarczeni robotą. I coraz bardziej skłonni do chodzenia na skróty. Zniechęcania ludzi, by nie przynosili im swoich kłopotów. Za jakiś czas obywatele przekonują się, że angażowanie funkcjonariuszy mija się z celem, dlatego przestają się skarżyć i załatwiają sprawy we własnym zakresie albo godzą się na bycie ofiarą. Wówczas statystyki się prostują. Sukces?
– Sukces jest, jak się komuś konkretnie pomoże. Dlatego jestem wrogiem statystyk – mówi Stojer-Polańska. Ona także, podobnie jak ów anonimowy funkcjonariusz (a takich anonimów w moich rozmowach było więcej), uważa, że powinno się zmodyfikować system przyjmowania i raportowania o zdarzeniach kryminalnych. To znaczy przyjmować wszystkie zgłoszenia jak leci. Ale żeby policjanci nie byli karani za to, że nie wykryli złodzieja torebek. Bo i tak go nie złapią, chyba że sam im wpadnie w łapy podczas jakiejś akcji. – Takie brudzenie statystyk powoduje, że funkcjonariusze pozorują pracę, rozmieniają się na drobne, tracą czas, wypełniając papiery – ocenia ekspertka. Tymczasem główne siły powinny iść na to, żeby zapobiegać i wykrywać przestępstwa najpoważniejsze – przeciwko zdrowiu i życiu. Niestety, także w tej kategorii jest słabo. Choć, oczywiście, statystyki pokazują zupełnie coś innego.
Weźmy statystyki zabójstw: co roku jest ich mniej. Rośnie za to liczba zaginięć, samobójstw, utonięć. Dla każdego fachowca, ale także dla myślącego człowieka jest to mało prawdopodobne: w określonej populacji na danym terenie liczba zabójstw powinna być mniej więcej stabilna. Jeśli w kategorii zabójstwa spada, a gdzie indziej rośnie, to czytelny znak, iż coś się w tych wyliczeniach nie zgadza. – Nieboszczyk został zakwalifikowany jako zgon naturalny, samobójstwo lub zaginięcie, ale policjanci wiedzą, że stało się coś gorszego – wywodzi ekspertka SWPS. Jeśli znajdzie się pasjonat, któremu uda się sprawą zainteresować nadrzędną jednostkę, włączyć w nią media, to jest szansa na to, że śledztwo ruszy z kopyta i sprawca wyląduje tam, gdzie jego miejsce. Ale jeśli nie, to pozamiatane. Zwłaszcza jeśli nieboszczyk był mało ważną osobą, samotną, bezdomnym, alkoholikiem, to można z góry przyjąć, że czynności procesowe nie będą prowadzone z taką samą intensywnością, jak wtedy, gdy ofiarą jest ktoś bardziej prominentny.
Łatwiej wówczas zrobić w papierach zgon z przyczyn naturalnych lub chorobowych. Takiemu postępowaniu często sprzyja postawa rodzin, które zaciemniają sprawę i pozorują np. samobójstwo na zabójstwo albo na odwrót. W pierwszym przypadku wstyd im, że np. dzieciak się powiesił. W drugim może chodzić o to, że w ogóle nie zgłoszą zdarzenia, będą żyli z trupem w jednym domu, aby pobierać jego – dajmy na to – rentę. Samo życie.
Pewnie byłoby łatwiej funkcjonariuszom wykrywać te wszystkie zdarzenia, gdyby rzeczywistość gminna była podobna do tej, jaką przedstawiają kryminalne seriale. Jest trup, jest ekipa wyposażona we wszelkie cuda techniki, do których wystarczy wrzucić próbkę, a one po wydaniu pewnej ilości decybeli podają imię, nazwisko i adres zabójcy. A jeszcze po drodze wypowie się ze dwudziestu biegłych. U nas rzeczywistość jest taka, że w małych jednostkach nawet dostęp do medyka sądowego jest problemem. Antropolog? Jego analiza może kosztować kilka tysięcy złotych, w dodatku trzeba na nią czekać. Łatwiej i szybciej jest więc zamieść sprawę pod dywan. Jeśli tylko się da.
Demoralizacja instytucjonalna
Inteligencja jest często określana jako zdolność przystosowania się danego osobnika do otaczających go warunków. Wprawdzie moi rozmówcy narzekają, że coraz gorzej przygotowani funkcjonariusze trafiają do służby, że szkolenie jest po łebkach i za krótkie, że duże wątpliwości budzi sposób rekrutacji preferujący osobników mało myślących samodzielnie, za to dyspozycyjnych, że za mało zarabiają, bo 3 tys. zł dla człowieka, który ma nadstawiać głowę, że... Lista skarg jest długa i w dużej mierze zasadna. Monika Filipowska dodaje do niej jeszcze rozwalającą życie prywatne dyspozycyjność, złe traktowanie przez przełożonych, brak od nich wsparcia, surowe konsekwencje w razie wpadki.
Ale dziś nie w tym rzecz. Zostańmy przy statystykach. Jeśli nie zmieni się system rozliczania funkcjonariuszy z ich zadań, nic tak na prawdę się nie zmieni. Bo oni są na tyle inteligentni i cwani, żeby wiedzieć, z której strony chleb jest masłem posmarowany. I jeśli ich byt będzie zależał od tego, w jaki sposób wypełnią tabelki Excela, znajdą tysiąc sposobów, żeby w kratkach wszystko grało. Bo nawet jeśli nie zdawali na studiach egzaminu ze statystyki, to mają świadomość, że bardziej realne jest narażenie się na gniew przełożonego za to, że liczba przyjętych zawiadomień o przestępstwach rozmija się z tą mówiącą o wykrywalności, niż zagrożenie, iż facet biegający za swoją byłą poczęstuje ją kilkadziesiąt razy nożem.
Lekarstwem na to mogłyby być procedury, takie odhaczanie punktów z listy, jak przy starcie samolotu. Jeśli w punkcie X wychodzi błąd, przechodzimy do scenariusza awaryjnego i wszystkie ręce na pokład. Jednak dotąd, dokąd kradzież komórki będzie traktowana w słupkach tak samo jak lanie sprawiane przez psychopatę swojej partnerce, nie dziwmy się, że psy są zdezorientowane. Nie dość, że micha pusta, to jeszcze treser, czyli państwo, robi je w konia. Same nie wiedzą, gryźć czy podkulić ogon pod siebie.
Weźmy taki przykład: jest trup. Najlepiej, jeśli są to zwłoki bezdomnego, o które się nikt nie upomni. Czasem wystarczy przenieść ciało paręset metrów, a potem wezwać kolegów z sąsiedniej jednostki – żeby się zajęli nieboszczykiem, bo leży w ich rejonie. Przy czym ciała trzeba pilnować, żeby drugiej ekipie nie przyszedł do głowy ten sam pomysł – przerzucenia w inny rejon.