Liczba rodaków żyjących za granicą znowu rośnie. Jednak zdecydowanie bardziej martwią się tym ci, którzy nie wyjechali.
Właśnie udało nam się pobić rekord. W poniedziałek Główny Urząd Statystyczny podał, że „w końcu 2014 r. poza granicami Polski przebywało czasowo około 2,32 mln mieszkańców naszego kraju, tj. o 124 tys. (5,6 proc.) więcej niż w 2013 r.”. Warto podkreślić, że są to szacunki. Co ciekawe, począwszy od rekordowego dotychczas 2007 r. (2,27 mln), aż do 2010 r. liczba Polaków żyjących poza krajem spadała i osiągnęła poziom 2 mln. Od tego czasu ciągle rośnie.
Naszą ziemią obiecaną są Wielka Brytania (żyje tam ok. 685 tys. Polaków) oraz Niemcy (614 tys.). Potem długo, długo nic i mamy drugą zieloną wyspę, czyli Irlandię (113 tys. – w szczycie mieszkało tam nas prawie dwa razy więcej) oraz Holandię (109 tys.). Tyle liczby. Co można powiedzieć o tych z nas, którzy decydują się na wyjazd? Oczywiście głównym powodem, w pewnym sensie od zawsze, jest zarobek. 80 proc. Polaków emigrantów na obczyźnie przebywa już co najmniej rok. – W wyborze miejsca emigracji odgrywają znaczną rolę nie tylko warunki życia w kraju przyjmującym i stosunek jego mieszkańców do imigrantów, ale również uwarunkowania historyczne, bliskość kraju oraz w ogromnej mierze ukształtowane sieci migracyjne – informacje o doświadczeniach krewnych, sąsiadów i znajomych – czytamy w GUS-owskim opracowaniu przygotowanym pod kierunkiem Doroty Szałtys. Tak więc jeździmy zazwyczaj tam, gdzie wiemy, że jest praca. Często do ziomków, u których można się na początku zatrzymać. Czasem to oni pomagają znaleźć pierwsze zajęcie.
Ty wyjeżdżasz, mnie jest gorzej
W Polsce dyskusja o emigracji bywa bardzo gorąca. Ale wydaje się, że bynajmniej nie sami emigranci narzekają na swój los. Poniżej fragment listu informatyka opublikowanego na portalu emigrantów PolishExpress.co.uk. „Mieszkałem w Polsce wiele lat. (...) Po studiach w końcu dotarło do mnie, że moje relacje z ojczyzną może opisać jedynie wulgarny język pijanej bramy. (...) Z lekkim smutkiem pożegnałem kolegów i pojechałem ku zachodzącemu słońcu do miejsca, gdzie jest zagranica, a wszystko smakuje lepiej. Jak się z czasem okazało, do lepszego smaku szybko się przyzwyczaiłem. (...) Niebo, piwo i samochody są prawie takie same, ale jako rezydent jestem tutaj lepszy niż obywatel w swojej Polsce. (...) Jeżdżę do kraju, gdy muszę i tylko do rodziny. Wiem, że nie pracuję tylko dla siebie, bo być może kiedyś będę musiał pomóc tym, co tam zostali. Moja mama za to, że mnie wychowała, dostała wyrok od państwa: dogorywanie do jak najszybszej śmierci za pieniądze śmiecie. Co to za ojczyzna, przed którą muszę ratować swoją mamę? Dzieci, rodziców i kraju się nie wybiera, ale można wybrać, czy być szczęśliwym”.
Podobne publikacje co jakiś czas robią furorę w internecie. Służąc za namacalny dowód, że „w tym kraju nie da się żyć” i tylko wyjazd za granicę jest sposobem na podreperowanie domowego budżetu. Ba, jest wręcz jedynym dostępnym sposobem na osiągnięcie pewnej normalności. Emigranci nie narzekają jednak na trudy, jakie niesie ze sobą zmiana środowiska, konieczność funkcjonowania w obcym świecie i obcym języku. Mówią wprost, że jest im bardzo dobrze tam, gdzie są. I nie jest to Polska. Mocno upraszczając: tym, którzy wyjechali, albo się na obczyźnie podoba (lub jest im tam lepiej niż w ojczyźnie), albo wracają nad Wisłę.
To raczej my, którzy zostaliśmy bądź wróciliśmy, narzekamy na te wyjazdy najgłośniej. W naszej ocenie emigranci żyją jak pączki w maśle, a my, choć niby zarabiamy lepiej i podobno czujemy się coraz szczęśliwsi (według najnowszej Diagnozy Społecznej bardzo i dosyć szczęśliwych jest ponad 80 proc. z nas), to gdzieś pod skórą chowamy frustracje – czego sztandarowym dowodem rewelacyjny wynik wyborczy pierwszego antysystemowca RP Pawła Kukiza.
Powodów wkurzenia na emigrację u tych, którzy są w Polsce, jest co najmniej kilka. Rafał skończył politologię, dobiega trzydziestki i się miota. Wyjeżdża i wraca. Próbuje sobie ułożyć życie w Polsce, ale po kilku miesiącach, roku albo dwóch wyjeżdża. Na kilka miesięcy. I tak od kilku lat. – Za granicą bardzo frustrująca jest zmiana zawodu. W Polsce pracowałem zawsze w sprzedaży, a przy okazji wyjazdu musiałem się przekwalifikować na pracownika szeroko pojętego biznesu hotelowego, restauracyjnego. Nie uważam, że stało się coś złego, ale początki zawsze są trudne, a także obniżają trochę morale. Na pewno czasem Brytyjczycy dają też odczuć to, że nie jest się u siebie – opowiada i mówi, że dużo ważniejsza jest inna kwestia. – Przez wyjazdy rozpadają się związki. Nie jestem pewnie jedynym, któremu to się przydarzyło – dodaje, przygotowując się do kolejnego wyjazdu. I choć kilka tygodni temu dostał w Warszawie pracę w renomowanym hotelu na stanowisku menedżerskim, to jednak jej nie przyjął. Uznał, że 4 tys. brutto, przy dosyć dużej odpowiedzialności, go nie urządza.
Problem niszczonych więzi, tak istotny zdaniem Rafała, dotyczy w różnej formie wielu z nas. – Rozpad rodzin to niestety jeden ze skutków ubocznych tak dużej emigracji. Często bywa tak, że w Polsce zostają tylko babcie czy dziadkowie i kontakt z dziećmi czy wnukami ogranicza się do wakacji – opowiada Mariusz Baranowski, doktor socjologii z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Zdarzają się również sytuacje, w których to najpierw wyjeżdża mąż i ojciec, który ma przygotować grunt pod wyjazd całej rodziny i... zakłada nową rodzinę. A ci poszkodowani, czy to dziadkowie, czy porzucone żony i dzieci, zostają w Polsce. Trudno od nich oczekiwać, by o emigracji wyrażali się pozytywnie.
Paradoksalnie ten problem może powoli zanikać, ponieważ zmienia się struktura demograficzna tych, którzy wyjeżdżają. – Coraz częściej wyjeżdżają całe rodziny. O ile emigracja wahadłowa jest korzystna, bo wiąże się np. z dużymi transferami gotówki do Polski, o tyle teraz te przepływy pieniężne radykalnie się zmniejszają. Po prostu ci, którzy wyjeżdżają, nie mają komu wysyłać gotówki, bo większość rodziny też wyjechała – dodaje prof. Janusz Czapiński z Uniwersytetu Warszawskiego i wskazuje na inny, bardzo prozaiczny powód naszych emigracyjnych frustracji. – Ludzie boją się niepowodzenia. Decyzja o opuszczeniu ojczyzny jest zawsze ryzykowna. Dopiero potem się wyjaśni, czy miałem rację, wyjeżdżając, czy nie – stwierdza psycholog. Mimo to w Diagnozie Społecznej wciąż 7 proc. badanych twierdząco odpowiada na pytanie, czy w ciągu dwóch lat wyjadą za granicę. Choć nie wszyscy rzeczywiście się na to decydują. Według badań zrobi to mniej więcej jedna trzecia deklarujących wyjazd. Być może właśnie wśród wiodących prym krytykantów naszej emigracji są ci, którzy mieli wyjechać, czynili pewne kroki w tym kierunku, ale w końcu zrezygnowali. Przestraszyli się bariery językowej albo po prostu tego, że mogą sobie nie poradzić. A teraz poczucie porażki próbują jakoś zagłuszyć.
Godna płaca, wygodne życie
O emigrantach często negatywnie wypowiadają się ci, którzy choć teraz w Polsce, poza krajem spędzili dużo czasu. – No coś się właśnie dzieje takiego z Polakami za granicą, że ci, którzy się dobrze integrują, nie mają jakoś potrzeby machać flagą co niedzielę. Ale ci, którzy są troszeczkę zagubieni, uciekają w dziwnie rozumianą polskość – opowiada muzyk Czesław Mozil, który dużą część swojego życia spędził w Danii. – To tak jak w piosence z mojej płyty: „Tam się stałem abnegatem, tu się staję patriotą”. I to często zmienia się w rasizm. Z jakiegoś powodu niektórzy Polacy uważali się za lepszych niż przybysze z innych krajów. Choć przecież przyjechali na tych samych warunkach: byli tam obcy, też nie znali języka, też często siedzieli na socjalu – wyjaśnia. Tę obserwację potwierdzają w pewnym sensie wyniki wyborów. Polacy za granicą zdecydowanie wolą polityków prawicowych, niż ma to miejsce na i tak mocno przechylonej w prawo polskiej scenie politycznej.
Być może my, którzy zostaliśmy, czujemy, że dokonaliśmy gorszego wyboru. W relacjach emigrantów bardzo często powtarza się motyw, że za granicą, na Zachodzie jest po prostu łatwiej żyć, np. nawet jeśli zarabia się pensję minimalną, to można sobie pozwolić raz w roku na dobre wakacje. Dla porównania: według badań PBS dla Providenta (przeprowadzonych na grupie tysiąca Polaków powyżej 15. roku życia) wyjazd urlopowy w tym roku planowała ledwie połowa z nas. Pieniądze potęgują złość Polaków z Polski na rodaków żyjących poza nią. Szczególnie gdy widzimy ich na wakacjach w kraju: oni wypoczywają – my akurat pracujemy. A to, że oni przez pozostałe 11 miesięcy w roku również ciężko harują, jakoś nam umyka. Po drugie, zazdrościmy im pieniędzy. A to często bywa złudne. „Kiedy jadę na wakacje, sporo czasu zajmują mi zakupy. Nie dlatego, że mam kasy jak lodu, ale dlatego że nie mam gdzie wydawać na miejscu. Jedyny sklep z ciuchami ma taki badziew, że na bazarach w Polsce można się ubrać o niebo lepiej, a ceny jak w najlepszych butikach” – pisze autorka bloga Islandia – Codzienność emigrantki. „Czasem jeździmy do stolicy i tam sklepy są pełne towaru, ale wiedząc, że za parę miesięcy będziemy na wakacjach, lepiej zbierać pieniążki i zrobić fajne zakupy w Polsce. Jeśli ktoś nie wie, że to jedyne ciuchowe zakupy w roku, może pomyśleć, że dorobiłam się za granicą nie wiadomo czego” – dodaje dziewczyna, która „schowała dyplomy do szuflady i na co dzień kroi ryby”.
– Żyjemy w świecie bardzo transparentnym, dzięki portalom społecznościowym wiemy o sobie bardzo dużo. Różnice finansowe przede wszystkim widać bardziej w małych miejscowościach. Tam relatywne bogactwo bardziej razi – komentuje socjolog Mariusz Baranowski. – Powodem frustracji tych, którzy zostają, też jest pewien dysonans poznawczy. W naszym całkiem niezłym systemie edukacji jesteśmy wychowywani w duchu patriotycznym, w miłości do Polski, przekonaniu, że to dobre miejsce do życia. A potem, jak kończymy szkoły, to zderzenie z rzeczywistością jest bardzo bolesne i okazuje się, że nasz kraj wcale nie jest taki cudowny. Znalezienie dobrze płatnej pracy na Zachodzie wciąż jest znacznie łatwiejsze – tłumaczy naukowiec.
Gdyby gospodarka mówiła, też by narzekała
Ale wydaje się, że oprócz zwykłej zazdrości czy poirytowania z powodu tego, że inni wyjechali, a my mamy kredyt, dzieci w szkole czy rodziców, którymi trzeba się zaopiekować, przyczyny naszego narzekania da się ująć w liczbach. Twarde i szeroko nagłaśniane fakty ekonomiczne, których pominąć nie sposób, są takie, że o ile emigrantom jest lepiej, to nam z powodu ich wyjazdu będzie coraz gorzej. Oczywiście pierwszy przykład to emerytury. Jako społeczeństwo się starzejemy, młodzi aktywni zawodowo wyjeżdżają, a coś takiego jak strategia imigracyjna w Polsce nie istnieje.
Czarnym scenariuszem, który może spełnić się już za cztery-pięć lat, jest to, że będzie nam brakować rąk do pracy. Choć na pierwszy rzut oka taka prognoza wydaje się przesadzona (wg GUS bezrobocie pod koniec sierpnia wynosiło 10 proc. ludności aktywnej zawodowo), to według szacunków za kilka lat bez pracy może być zamiast 1,5 mln ludzi zaledwie 0,7 mln. A wtedy gospodarka przestanie rozwijać się tak szybko, jak by mogła, właśnie z powodu niedoboru pracowników. Nasze państwo będzie musiało zaprosić chętnych do pracy spoza jego granic, a wydaje się mało prawdopodobne, by obecni emigranci, którzy właśnie sobie układają życie na obczyźnie, byli skłonni wrócić. Tak więc scenariusz, w którym Polska robi się mniej polska, a za to bardziej ukraińska, wietnamska czy syryjska, jest coraz bardziej realny. I problemy wielokulturowości, z którymi obecnie mierzą się ci, którzy wyjechali, staną się także udziałem tych, którzy zostali w kraju.
Nasze frustracje wynikają też z takich prozaicznych kwestii, że wyjazdy Polaków odczuwamy na własnej skórze. Choćby w edukacji. Obecnie niektóre szkoły przeżywają trudności lub wręcz są zamykane z powodu braku uczniów. Jest ich mniej, ponieważ w Polsce rodzi się mniej dzieci (wskaźniki pokazują, że za granicą jesteśmy bardziej skorzy do posiadania potomstwa), ale też dlatego, że część tych dzieci uczy się już po angielsku, niemiecku czy szwedzku. Tak więc nauczyciel, który traci pracę w województwie opolskim, może w pewnym sensie obwiniać za to swoich sąsiadów, którzy już dawno są za Odrą.
Emigracyjna magia
Tak o emigracji wypowiadała się posłanka Joanna Fabisiak (PO) dla „Faktu”. – Zarobki są na bardzo podobnym poziomie. To jest pewna magia: że tam jest inaczej, że tam jest lepiej. W budownictwie pensje i w Polsce, i w Anglii są już porównywalne. A sprzątając w Londynie, nie zarabia się już tak dobrze – wyjaśniała.
Być może jest to nawiązanie do tego, że u sąsiada trawa jest zawsze bardziej zielona, że emigracja bywa trudna, być może do czegoś innego. Ale trudno stwierdzić, skąd posłanka czerpie wiedzę, że zarobki są na podobnym poziomie, ponieważ nie ma to zupełnie pokrycia w rzeczywistości. Oferta zamieszczona w Powiatowym Urzędzie Pracy w Świeciu 22 września dla pomocnika budowlanego przewiduje pensję w wysokości 1750 zł brutto. Z kolei od tygodnia minimalna stawka godzinowa w Wielkiej Brytanii wynosi 6,70 funta za godzinę. Po wyliczeniu 160 godzin w miesiącu wychodzi lekką ręką ponad 6 tys. zł brutto. Czy to jest porównywalne?
Równie niepoważnie wypowiadają się też politycy opozycji. Można by w tym miejscu po raz kolejny pisać o oderwaniu elit od rzeczywistości, zamknięciu się we własnym świecie, niezrozumieniu otaczającego świata przez polityków wszelkich opcji, frustracji potencjalnych wyborców itd. Ale w pewnym momencie przychodzi taka chwila, gdy mówi się „dość” i... wyjeżdża.
Oferta zamieszczona w Powiatowym Urzędzie Pracy w Świeciu dla pomocnika budowlanego przewiduje pensję w wysokości 1750 zł brutto. Z kolei od tygodnia minimalna stawka godzinowa w Wielkiej Brytanii wynosi 6,70 funta za godzinę. Po wyliczeniu 160 godzin pracy w miesiącu wychodzi ponad 6 tys. zł brutto
Od kilku tygodni w cyklu „Wkurzeni.PL” opisujemy w DGP zjawiska, które budzą w Polakach złe emocje. Dziś Maciej Miłosz o tym, że na emigrację najbardziej narzekają ci, którzy nie wyjechali z kraju. We wtorek odpowiedź Marcina Hadaja. A już za tydzień o tym, dlaczego tak bardzo mierżą nas zmiany społeczne i to, że nie możemy ich powstrzymać