Rząd ma 2 mld zł na podwyżki w sferze publicznej. Teraz musi zdecydować, w jaki sposób je podzielić. Żadne z rozwiązań nie jest pozbawione wad.
Dziennik Gazeta Prawna
Wzrost płac administracji się należy. Fundusz płac jest tam zamrożony od 2008 r. W tym czasie średnie wynagrodzenie w gospodarce narodowej wzrosło o mniej więcej jedną trzecią (według danych GUS). Przeciętnie zatrudniony dostał dodatkowo 840 zł w ciągu ostatnich sześciu lat.
– Po tylu latach utrzymywania zamrożonych pensji podwyżka jest wskazana, mimo że przez ostatnie kilka kwartałów mieliśmy deflację, która realnie podwyższała dochody. Pieniądze, o które rząd chce zwiększyć fundusz płac w budżetówce w przyszłym roku, i tak nie zrekompensują tych utraconych korzyści, wynikających choćby ze wzrostu cen w tym okresie – uważa Michał Burek, ekonomista Raiffeisen Polbanku.
Rząd dostrzegł problem, co potwierdził wczorajszą decyzją, rezerwując na wzrost płac 2 mld zł w przyszłorocznym budżecie. Dzień wcześniej rzecznik rządu Małgorzata Kidawa-Błońska sugerowała takie rozwiązanie w „Kontrwywiadzie” RMF FM, łącząc je z planowanym zdjęciem z Polski unijnej procedury nadmiernego deficytu.
Grzegorz Maliszewski z Banku Millennium uważa, że sam fakt podwyższania płac nikogo nie powinien bulwersować. Ale diabeł tkwi w szczegółach. Dużo zależy od tego, jak rząd zamierza przeprowadzić obiecane podwyżki. Każdy z pomysłów (podwyżka o równą kwotę albo uznaniowy podział puli przez szefów poszczególnych instytucji) ma swoje zalety i wady.
Pierwszy wariant – podwyżka o równą kwotę dla wszystkich – jest „społecznie sprawiedliwy”. To zaleta, na którą zwracają uwagę ekonomiści.
– Beneficjentami takiego rozwiązania byliby najmniej zarabiający, osoby pracujące poza dużymi miastami albo pracownicy na najniższych stanowiskach. Jeśli się weźmie pod uwagę, jak kształtują się pensje w budżetówce i jaki jest ich rozkład, ta opcja mogłaby się cieszyć poparciem dużej liczby osób – zauważa Michał Burek z Raiffeisen Polbanku.
Grzegorz Maliszewski, główny ekonomista Banku Millennium, dodaje, że taka podwyżka o jednakową kwotę spowoduje zmniejszenie dysproporcji między najmniej a najlepiej zarabiającymi.
– I jest bardziej obiektywnym sposobem na wzrost płac, choć niepozbawionym wad, bo osoby o teoretycznie większych kompetencjach dostaną mniej – dodaje Maliszewski
Na zrównywanie płac zwraca uwagę również Kamil Cisowski z PKO BP: to główny argument dla tych, którzy uważają, że różnice w wysokości wynagrodzeń w sektorze publicznym powinny być jak najmniejsze.
– Zwykle gdy przychodzi do wzrostu płac w tym sektorze, pojawiają się naciski, by były one możliwie sprawiedliwe. Ta decyzja ma raczej znaczenie ideowe. To próba odpowiedzi na pytanie, czy w przypadku administracji również powinniśmy dopuścić do tego, żeby pracownicy wyższych szczebli zarabiali dużo, a ci z niższych mało. Czy powinno się stosować ten sam mechanizm premiowania większej efektywności pracowników jak w sektorze prywatnym, w którym dysproporcje w poziomie płac są wyjątkowo duże – wykłada Kamil Cisowski. I dodaje, że argumentów za tym, by płace w budżetówce raczej spłaszczać, jest wiele. Najważniejszy zaś jest taki, że zatrudnienie w urzędzie jest teoretycznie bardziej bezpieczne niż w prywatnej firmie. Pracownika wyższego szczebla nie trzeba więc motywować dużo wyższą płacą, by chciał zostać na swoim miejscu pracy.
Podwyżka o równą kwotę ma jednak i wady. Pierwsza: może działać demotywująco na część kadry.
– Ci, którzy dobrze wykonywali obowiązki i którzy uzyskują wynagrodzenie powyżej średniej, mogą zostać skrzywdzeni – tłumaczy Maliszewski. Ale druga metoda – czyli uznaniowy wzrost płac – wcale nie daje gwarancji docenienia najlepszych.
Choćby dlatego, jak mówi, jeśli taką decyzję podejmuje bezpośredni przełożony, to może się zdarzyć, że niektórzy jego podwładni będą cieszyć się szczególnymi preferencjami, niekoniecznie wynikającymi z kompetencji. I efekt demotywacyjny może być dużo większy niż przy równej podwyżce kwotowej.